Major Janusz Gibas, zastępca dowódcy 18 bielskiego batalionu desantowo-szturmowego, o zatrzymaniu siedmiu swoich podkomendnych dowiedział się o 6.30 rano w poniedziałek 13 listopada. Major nie jest przesądny, ale tego dnia w swoje przekonania zwątpił.
Zatelefonował do niego jego szef, pułkownik Adam Stręk. – Powiedział mi, że zadzwonił do niego major C., którego właśnie zatrzymała żandarmeria wojskowa. Nie wierzyłem w to, co słyszę – opowiada. Zamaskowani, uzbrojeni po zęby żandarmi weszli do domów siedmiu komandosów: oprócz majora C. załomotali do mieszkań podporucznika B., chorążego O., plutonowego B. oraz starszych szeregowych L., B. i J. Cała siódemka kilka dni wcześniej wróciła z półrocznej misji w Afganistanie.
– Delikatni byli tylko na początku, gdy stukali do drzwi, potem „wjeżdżali” na ostro, jak do bandytów. Broń przyłożona do głowy, rzucenie na ziemię, skucie kajdankami rąk na plecach. Widziały to rodziny, dzieci. Na muszce trzymano żonę jednego z żołnierzy, żona innego musiała załatwić się w toalecie przy otwartych drzwiach – opowiada jeden ze znajomych aresztowanych komandosów. Konwój z zatrzymanymi po południu dotarł pod silną eskortą do Poznania. Tam czekali już śledczy z Naczelnej Prokuratury Wojskowej z zarzutami najpoważniejszymi, jakie można postawić żołnierzom: zabójstwa ludności cywilnej. Grozi za to dożywocie.
Dwie wersje
16 sierpnia 2007, Afganistan: polski patrol z bazy w Wazi Khwa, na pograniczu afgańsko-pakistańskim, wjechał na minę. Eksplozja unieruchomiła samochody Polaków, a oni sami zostali ostrzelani. Na ratunek wyruszył pluton szturmowy komandosów z 18 batalionu – w sumie ok. 20 ludzi. To fakty. O tym, co działo się potem, nie wszystko wiadomo.