Każdej kolejnej weneckiej imprezie towarzyszy hasło przewodnie, które ma zwracać uwagę twórców, publiczności i tzw. ludzi z branży na jakiś ważny aspekt sztuki. Tegoroczne brzmi: „Myśl zmysłami, czuj umysłem”. Tyleż intrygujące, co nieprecyzyjne. Ale w Wenecji zawsze tak jest, by do efektownych haseł dopasować każdy rodzaj sztuki. Sam problem rzeczywiście istnieje. Modernizm jak i większość następujących po nim „izmów” (minimalizm, konceptualizm, postmodernizm) raczej sprzyjał rozumowi i skutecznie naruszył równowagę pomiędzy intelektualnym a emocjonalnym walorem sztuki. Artyści, z producentów wzruszeń i przeżyć, przeobrazili się w quasi-naukowców, wyręczając filozofów, socjologów, psychologów, antropologów, etyków, a nawet ekonomistów, w porządkowaniu, objaśnianiu i interpretowaniu otaczającego świata.
Nic dziwnego, że ich działania coraz częściej przypominają nie szalony akt twórczy, lecz monotonną pracę badacza: entomologa układającego w gablotach motyle czy lingwisty porządkującego wyrazy. Już nie atakują z furią płótna pędzlem, ale gromadzą, systematyzują, specyfikują. W Wenecji Amerykanka Emily Prince wystawiła sporządzony przez siebie katalog 3556 portretów zabitych w Iraku i Afganistanie kobiet i cywilów ze Stanów Zjednoczonych. Jan Christian Braun inwentaryzuje na swych zdjęciach dziwne nagrobki, a Elaine Tedesco – stawiane w Brazylii wojskowe budki strażnicze (szkoda, że nikt nie pomyślał o podobnym unieśmiertelnieniu w sztuce naszych niegdysiejszych przydrożnych budek z piwem – byłoby co pokazać). Z kolei wysoce oryginalnym dziełem Ignasi Aballi było pomieszczenie na wielkiej płycie spisu wszystkich języków świata.