Było to w roku 1964. Przystępowałem właśnie, jako jeden z kilkunastu kandydatów, do aktorskiego egzaminu eksternistycznego przed komisją Ministerstwa Kultury. Byłem dobrze przygotowany i czułem się raczej pewnie. Komisję tworzyli wprawdzie ludzie wymagający, ale życzliwi. Znałem ich, oni mnie też, bo chodzili przecież na przedstawienia do STS.
Giełda przedegzaminacyjna pracowała ostro już od wyjścia pierwszego zdającego. – O co cię pytali? Z teorii bardzo obcinają? A kto jest główny? – Acha, Rudzki? Setka pytań w kilka sekund. Jedna ze zdających podeszła do mnie: – Przepraszam cię, kolega miał ze mną zagrać w scenie, ale nie przyszedł. Mógłbyś go zastąpić? Miałbyś tylko jedno zdanie do powiedzenia, pod koniec scenki... Podała mi półmetrowy strugany kijek: – A to jest miecz – dodała. Piotrek się do mnie zaleca jako królewicz, rozumiesz, a ty wtedy byś wpadł jako rycerz mówiąc: „Giń, podstępny! To ja jestem wybrankiem jej serca!”. Potem trzy skrzyżowania mieczów i Piotrek pada trupem, co?
Piotrek stał obok, kiwał głową, pokazał mi jak upadnie i że nogi będzie miał w kierunku kulis, żebym go łatwo wyciągnął jako nieboszczyka. Na koniec dodał: – Wiesz, ten Andrzej, co nie przyszedł, to on wycierał sobie buty o mój płaszcz, tak dla grepsu. To też tak zrób...
Scenka poszła nam zgrabnie. Piotrkowi niespodziewanie patyk pękł w pojedynku, więc lepiej już być nie mogło. Padł świetnie. Wytarłem w jego płaszcz mój miecz, a potem buty. Koleżanka zdała – wszystko poszło dobrze. Komisja egzaminacyjna zarządziła krótką przerwę i właśnie wtedy pracownik techniczny pomagający komisji wszedł i powiedział do mnie: – Pan profesor Rudzki pana prosi.