Sławomir Mizerski: – Czy pani profesor żyje w ścisłym kontakcie z przyrodą?
Prof. Ewa Symonides: – Mieszkam w bloku, ale staram się nie tracić kontaktu z przyrodą, dlatego prywatnie sporo podróżuję po świecie i to w takie rejony, które mają jak najmniej wspólnego z cywilizacją.
Jak wiele innych osób czuję, że jestem cząstką przyrody. Podoba mi się powiedzenie Otto Wilsona, że człowiek jest wybrykiem ewolucji i spokojnie mogłoby go nie być. Wiara w to, że jesteśmy najwspanialszym produktem ewolucji, jest złudna. Zdarzyło się, że człowiek wyewoluował i tyle. Każdy dzień dostarcza nam świadectwa, jakim marniutkim jesteśmy prochem mimo całej wspaniałości naszego umysłu.
Czy emocjonalny stosunek do przedmiotu nie komplikuje pani pracy?
Staram się powściągać emocje, bo ochrona przyrody wymaga przede wszystkim wiedzy. Miłość do kwiatków i pszczółek nie wystarcza. Żeby coś chronić, trzeba to poznać. Istnieje ogromna liczba gatunków i jeszcze większa liczba powiązań między nimi, są wielogatunkowe zbiorowiska, układy, ogromne zróżnicowanie środowisk naturalnych. Proszę sobie wyobrazić, jaką masę obiektów trzeba poznać, żeby w ogóle wiedzieć, które są zagrożone i jak je chronić. Trzeba mieć świadomość zagrożeń dla tej przyrody. I to nie tylko aktualnych, ale także przyszłych, które nadchodzą w wielkim tempie. Wiemy, że zmienia się klimat, że środowisko nie wytrzymuje obecnego poziomu presji człowieka. Chodzi o zanieczyszczanie powietrza, wody, gleby, fragmentację środowiska, zmniejszanie powierzchni biologicznie czynnej itd. Dochodzą kwestie prawne, ekonomiczne, socjologiczne, bo nigdzie nie udaje się chronić przyrody bez choćby elementarnego zrozumienia społeczeństwa. Jak pan widzi, to bardzo skomplikowany obszar wiedzy.