Sąd oszacował zawodową wielkość Janusza Gniatkowskiego na 676 tys. zł. Ale Państwowy Zakład Ubezpieczeń, który miałby zapłacić takie odszkodowanie, wystąpił o kasację. Wypadek był na pasach dla pieszych. Otwarta czaszka, śpiączka, dziesięć dni z tubą do oddychania w gardle, potem tracheotomia, przez kilka tygodni rura w krtani. To właśnie od tej rury z trzydziestu dźwięków z głosu, po wypadku Januszowi Gniatkowskiemu zostały dwa.
Przed wypadkiem zdążyli jeszcze z żoną Krystyną Maciejewską kupić dom z kawałkiem lasu w Poraju pod Częstochową. Sami, we dwójkę, kładli podłogi. Potem on co rano siadał przed ścianą drzew, bo tylko to go było w stanie jako tako wyciszyć. Z dziesięć lat tak przesiedział. A ona z nim. To ona brnie zamiast niego przez ten proces o ustalenie gwiazdorstwa. Ma jego życie spisane w szczegółach, bo on już nie potrafi opowiadać z zachowaniem chronologii. Czasem znienacka coś sobie przypomina. Jakąś anegdotę albo liczbę. Ona notuje: Szczecin, na koncercie 50 tys. ludzi.
Wydrukowała życiorys w wielu kopiach, żeby rozdawać dziennikarzom, urzędnikom. Dla dziennikarzy ma gotowy zbiór wspomnień, które jej wydają się szczególne. Na przykład, że jako nastolatka słysząc „Apasjonatę” aż przyklękła, takie to było ożywcze wśród piosenek o socjalizmie. Albo że kiedy go po wypadku położyli w szpitalu, w radiu leciała właśnie „Indonezja”. Mówią, że bez niej nie byłoby Janusza.
1
Dziś pamiętają mu właśnie tę „Indonezję” albo „Kubę wyspę jak wulkan gorącą”. Ale w latach 50. śpiewał i lepsze piosenki. Melodie autorstwa Władysława Szpilmana i Waldemara Kazaneckiego, z tekstami Kazimierza Winklera, tego od „pierwszego siwego włosa na twojej skroni”.