Dość powszechne jest przekonanie, że moralność w polityce podlega innym prawom, niż ta spotykana w tak zwanym życiu normalnym. Mówi się, że polityk często staje przed wyborami mniejszego zła i z tego powodu pozbawiony jest luksusu podejmowania decyzji czystych i jednoznacznie moralnych. Tą prawdą lubią zasłaniać się politycy, złapani w sytuacjach etycznie podejrzanych.
A jednoczenie - taki przynajmniej obyczaj wykształciła współczesna demokracja - wymaga się od nich więcej; polityk musi być nieskazitelny obyczajowo i moralnie, wedle norm przyjętych powszechnie. w sytuacji pojawienia się poważnych, uzasadnionych zarzutów powinien wycofać się ze stanowiska, pozycji czy nawet z życia politycznego w ogóle. Tyle teoria.
We współczesnej Polsce, tej od 1989 r. (bo wcześniejsze PRL-owskie praktyki dymisji i odwołań rządziły się rytuałem dworskim), takie obyczaje korzeniły się słabo. Lista honorowych i szybkich dymisji jest nadzwyczaj krótka, między innymi odejście Marka Borowskiego z rządu Waldemara Pawlaka (pamiętne powiedzenie: "twarz ma się tylko jedną"), ustąpienie Andrzeja Olechowskiego z tego samego gabinetu czy ministra transportu Eugeniusza Morawskiego z rządu Buzka (nie mógł dogadać się ze związkowcami z PKP), a ostatnio Teresy Kamińskiej, która opuszcza stanowisko jak prawdziwa dama (bez ociągania i nie kryjąc przyczyn rezygnacji). Spis dymisji permanentnych, wielomiesięcznych jest o wiele obfitszy.
Przypomnijmy choćby prawie roczne dymisjonowanie szefa policji Zenona Smolarka, zawstydzające chowanie się posła Ireneusza Sekuły za poselskim immunitetem, czy też pojawienie się kuriozalnych Komitetów Obrony Jana Parysa, kiedy temu zagroziło odwołanie z funkcji ministra obrony w rządzie Jana Olszewskiego.