Do redakcji zaprosiliśmy ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, a że jest jeszcze przed wygłoszeniem swego exposé w Sejmie, prosiliśmy, żeby na razie – i off the record – potrenował na nas jako słuchaczach.
Nie możemy więc zamieścić sprawozdania, ale usłyszeliśmy wreszcie nowy język. Priorytetem ministra dla polskiej dyplomacji jest odzyskanie zdolności wpływania na bieg wydarzeń, zdolności utraconej przez poprzedniczkę, która nie wiedziała (albo zapomniała), że istotą dyplomacji jest rozmowa ze wszystkimi, w tym i z takimi, którzy nie budzą największej sympatii. Sikorski chce na nowo zdefiniować interes narodowy i przekonać Sejm, że niekoniecznie największym patriotą jest ten, kto najgłośniej obraża sąsiadów i najgłośniej o tym mówi. Patriotyzm to nie sztuka gestu bez pomyślunku o konsekwencjach, lecz rzetelna troska o wymierne bezpieczeństwo i wielopłaszczyznowe korzyści. Weźmy tę amerykańską tarczę antyrakietową. Podobało się nam, że Sikorski stawia warunki (chyba nie naruszamy tajemnicy?), że m.in. chce związać Polskę i USA osobną umową międzyrządową w sprawie obrony i mieć namacalny dowód inwestycji Ameryki w nasze bezpieczeństwo. Sprawą pilną staje się wypełnienie luki, jaka powstanie w 2012 r. w polskiej rakietowej obronie przeciwlotniczej: stare, jeszcze posowieckie rakiety ostatecznie tracą atesty sprawności technicznej.
Ale Sikorski nie robił wrażenia skupionego na Ameryce. Akcentował miejsce Polski w Europie, Unii Europejskiej, mówił o potrzebie dywersyfikacji w polityce energetycznej, o wartościach Trójkąta Weimarskiego, o dialogu z Niemcami, o przygotowaniach do wizyty premiera w Moskwie, gdzie trzeba obniżyć temperaturę sporów.