Te dwie widownie być może nigdy nie spotkają się w jednym teatrze - tak różne są ich oczekiwania, sympatie, gusty. Nic w tym złego. Ale też nie ma powodu, by jedną z nich z góry deprecjonować, lekceważyć, obrażać. Dla obydwu typów teatru - artystycznie ambitnego i czysto rozrywkowego - jest dość miejsca w polskim życiu scenicznym. Zaś oceniać je wypada na właściwej sobie skali wartości. Bez plątania kryteriów.
Nie wiem, czy obejmując dyrekcję warszawskiej Operetki Kępczyński zdawał sobie sprawę z kłopotów, jakie go czekają. Z oporu części zespołu pogrupowanego w licznych związkach zawodowych, uważającego zmianę profilu i sposobu zarządzania teatrem za zamach na dobre imię i wywalczone przywileje. Z oporu części publiczności zasypującej redakcje warszawskich gazet listami w obronie zapyziałego blichtru operetki tudzież olśniewającego blasku garniturów jej eksdyrektora. Nie chcemy musicali - krzyczeli miłośnicy księżniczek czardasza, baronów cygańskich i Bogusława Kaczyńskiego, nie bardzo zresztą wiedząc (bo i skąd), jak wygląda współczesny musical. Czy planując repertuar Kępczyński zdawał sobie sprawę z rozmiarów kontestacji? Jakkolwiek było - pierwszy tytuł wybrał celnie.
"Crazy for You" formalnie jest musicalem nowym; premierę na Broadwayu miał ledwie parę lat temu. W rzeczywistości liczy sobie ponad pół wieku. Współczesny scenarzysta Ken Ludwig włożył po prostu piosenki i numery muzyczne Gershwinów w nową ramę fabularną, szczątkowo nawiązującą do klasycznej "Crazy Girl". Ponoć sztampowa głupota dawnych librett uniemożliwiała dziś ich wznawianie. Skalę owej głupoty z trudem przychodzi sobie wyobrażać, skoro odnowione libretto Ludwiga samo w sobie zda się głupstwem. Któżby się jednak przejmował operetkowymi czy musicalowymi fabułkami?
Odkurzony klasyk zdał się idealnym pomostem między dawnymi a nowymi laty.