Sprawa podwójnego obywatelstwa była najgorętszym tematem kampanii przed wyborami krajowymi w Hesji na początku lutego, pierwszymi od przejęcia steru w Bonn przez SPD i Zielonych. Lokalna koalicja tych partii straciła władzę, a CDU ogłosiła, że zwycięstwo przyniosła jej kampania zbierania podpisów przeciwko zamierzeniom Bonn - rzecz w życiu politycznym Niemiec raczej niezwyczajna. CDU i CSU dalej zbierają podpisy, a SPD, choć z pomysłu podwójnego obywatelstwa się nie wycofała, wyraźnie straciła doń serce.
- Nie można mieć jednej połówki pupy niemieckiej, a drugiej tureckiej - tłumaczył w Bundestagu Wolfgang von Stetten z CDU, którego troje dzieci ma obywatelstwo... niemiecko-szwajcarskie. Ale na szwajcarskie i każde inne europejskie (lub amerykańskie) Niemcy są gotowi zgodzić się bez zastrzeżeń; gdy mowa o tureckim - zaczynają się kłopoty. W RFN mieszka ponad 2 miliony obywateli Turcji (w tym wielu Kurdów). Daleko za nimi uplasowali się obywatele dawnej Jugosławii, Grecy, Włosi, Polacy. W sumie 5,5 miliona ludzi ze wszystkich zakątków świata (ta statystyka nie obejmuje tzw. przesiedleńców z Polski i dawnego ZSRR), o których w dyskusjach na temat podwójnego obywatelstwa prawie się nie wspomina. Dyskutuje się za to - i to ostro - właśnie o Turkach.
Mało było wśród nich ludzi wykształconych, za to wielu półanalfabetów, dla których pobyt w Niemczech stał się awansem społecznym i cywilizacyjnym. Wkrótce nad Ren wędrowały całe klany: złośliwi wyliczyli, że jeden zasiedziały w RFN Turek ściąga 68 dalszych. Politycy byli wniebowzięci i obiecywali Niemcom wspaniałe społeczeństwo wielokulturowe, w którym stopią się ludzie wszelkich ras i kolorów skóry. Koniec cudu gospodarczego oznaczał jednak koniec owego tygla szczęścia. Ale Turcy nie chcieli wracać do domu. W miarę upływu czasu w RFN zaczęto chwytać się różnych sposobów, by umożliwić czy nawet wymusić na nich powrót, wabiono jednorazowym zastrzykiem gotówki wypłacanej na pożegnanie, siedzącym na garnuszku państwa odbierano pozwolenie na pobyt.