Rok temu, po wydaniu IV tomu sagi, gdy kapituła "Polityki" przyznawała Sapkowskiemu Paszport, wiedźminomania zdawała się sięgać zenitu. Pisarz bił rekordy popularności, dysponował w Internecie aktywnym fanklubem i równocześnie stawał się przedmiotem uczonych roztrząsań. Jak pisała Małgorzata Szpakowska, "czytelnik naiwny miał uczciwą frajdę z lektury, czytelnik mniej naiwny - satysfakcję z uświadomienia sobie własnej inteligencji, a czytelnik całkiem nie-naiwny czynił opowiadania o wiedźminie tematem prelekcji akademickiej". Uniwersalność godna podziwu. Z całą pewnością na tom V rzucą się chętnie wszyscy wymienieni tu odbiorcy. Kto z nich odłoży go potem z uczuciem lekkiego zawodu?
Jeżeli w ogóle ktoś - to czytelnik środkowy, ten "mniej naiwny". Albowiem czytelnik całkiem prostoduszny znajdzie tu przygód w bród, jak za najlepszych czasów. Wiedźmin, który w poprzednich odcinkach tracił wiarę i wigor, znów ruszy na potwory, walcząc po rycersku, jak i imając się broni przeciwnika - podstępów. Z imponującym rozmachem rozegra się kulminacyjne starcie połączonej wreszcie "rodziny" głównych bohaterów z ich podstawowym prześladowcą - czarodziejem Vilgefortzem. A przedtem dostaniemy niezły szmat epiki batalistycznej: opis wielkiej bitwy północnych królestw z totalitarnym Nilfgaardem z południa; jej rezultaty na długi czas zdeterminują geopolityczny układ mapy. Atrakcji nie zabraknie.
Czytelnik srodze uczony otrzyma z kolei w prezencie erudycyjną łamigłówkę w postaci celowo nie całkiem jasnych interferencji powieściowego uniwersum ze światem legend arturiańskich. Andrzej Sapkowski swą fascynację i znajomość opowieści o Arturze, Merlinie i rycerzach Okrągłego Stołu zdradził, publikując w swoim czasie książeczkę-esej-przewodnik po celtyckich mitach. W najnowszym tomie Ciri, odkrywając w sobie moc przenoszenia się do różnych czasów i miejsc, ląduje w pewnej chwili naprzeciw młodziutkiego Galahada, jednej z kluczowych postaci legend arturiańskich, tego, który w przyszłości odnajdzie Graala.