Co tydzień bank centralny Zimbabwe płaci pewnej monachijskiej drukarni pół miliona euro za dostawę banknotów wartych 170 bln zimbabweńskich dolarów. Kwota może oszałamiać, w końcu bilion to milion milionów, ale powód produkcji pieniędzy na taką skalę jest prosty: w Zimbabwe szaleje najwyższa na świecie hiperinflacja, która według oficjalnych statystyk przekroczyła 160 tys. proc. I wciąż rośnie.
Plastycy nie nadążają z projektowaniem banknotów o wysokich nominałach. Pod koniec kwietnia czarnorynkowa wartość najwyższego, dopiero co wprowadzonego do obiegu, banknotu 50-milionowego wynosiła mniej więcej 50 amerykańskich centów, czyli niewiele ponad złotówkę. W marcu zimbabweński chleb kosztował 7 mln dol., w kwietniu urzędowo regulowana cena podskoczyła do 65 mln.
Winę za galopadę cen ponosi prezydent Robert Mugabe, który na problemy gospodarcze ma jedną receptę: każe drukować pieniądze. Do niedawna bankowi centralnemu udawało się trzymać inflację w ryzach kilkaset procent rocznie, jednak inflacja w końcu wymknęła się spod kontroli. Ekonomiści szacują, że w 2008 r. dobije do 200 tys. proc.
Kraj głoduje, gospodarka dogorywa: od blisko dekady produkt krajowy brutto spada o kilka procent rocznie, bezrobocie sięgnęło 80 proc., ludzie masowo emigrują, zagraniczni inwestorzy i turyści od dawna omijają Zimbabwe szerokim łukiem. Brakuje podstawowych składników miejscowego menu – mąki i oleju. 12 mln mieszkańców Zimbabwe utrzymuje się z barterowego handlu na czarnym rynku, przemytu, pomocy międzynarodowej i wsparcia krewnych pracujących za granicą. Jakby tego było mało, jedna czwarta Zimbabweńczyków jest nosicielami wirusa HIV, co w połączeniu z powszechnym niedożywieniem i ubóstwem oraz fatalnie działającą służbą zdrowia, chronicznym brakiem prądu, dostępu do czystej wody i epidemiami chorób zakaźnych skraca średnią długość życia do 39 lat.