Nowy prezydent Brazylii Luiz Ingacio Lula da Silva – dawny przywódca lewicowych związków zawodowych – jako swój pierwszy wielki projekt rządowy ogłosił kampanię Zero głodu. Obiecał, że w ciągu najbliższych czterech lat „wyda walkę temu poniżającemu zjawisku”, które w mniejszym lub większym stopniu dotyczy jednej trzeciej Brazylijczyków, czyli 54 mln osób. Program pilotażowy ma ruszyć w rolniczym stanie Nordeste, dotkniętym klęską suszy, gdzie pilnego wsparcia wymaga ponad 2 mln osób. Przy okazji, z obawy o korupcję na różnych szczeblach administracji, testowany będzie system specjalnych kart magnetycznych, które zostaną rozdysponowane w terenie. Wyeliminuje się w ten sposób scentralizowaną dystrybucję pomocy żywnościowej, z której znaczna część nie docierała do najbardziej potrzebujących. Teraz będą oni mogli sami dokonywać zakupów dysponując comiesięcznym kredytem (w wysokości, w przeliczeniu, od 15 do 45 euro). System ten będzie stopniowo rozszerzany na inne stany. W tym roku ma kosztować ponad pól miliarda euro. Potrzeby są rzecz jasna dużo większe, ale Lula ogłosił, że nie ma mowy o naruszeniu umowy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym o ograniczeniu deficytu budżetowego.
Ten pragmatyzm o silnym społecznym zabarwieniu, wyznawany przez nowego prezydenta, będzie dużo ważniejszym eksperymentem niż magnetyczne karty żywnościowe. Lula chce udowodnić, że można inaczej i że da się połączyć zasady wolnorynkowe z rozbudowanymi programami ochrony najbiedniejszych. Gdyby mu się powiodło, ożywiłby wyschnięty dziś nurt wrażliwości społecznej w krajach rozwijających się. Ale też zbyt rozbudzone nadzieje na Zero głodu łatwo będzie zawieść.