Czy był to fragment komety, która przyleciała z Układu Słonecznego, czy też kawałek krążącej niedaleko planetoidy? Czy ciało to zdołało dolecieć do powierzchni naszej planety i uderzyć w nią, czy też w całości rozpadło się w atmosferze? Może to wydać się dziwne, ale choć od owych dramatycznych wydarzeń upłynęło tak wiele czasu, wciąż nie udało się jednoznacznie ustalić, co właściwie stało się rankiem 30 czerwca 1908 r. w dorzeczu Podkamiennej Tunguskiej, prawego dopływu wielkiego Jeniseju. Z pewnością była to katastrofa gigantycznych rozmiarów, chociaż obiekt, który rozpadł się w atmosferze nad Wyżyną Środkowosyberyjską (lub też roztrzaskał o nią), nie był wcale duży. Przypuszcza się, że miał kilkadziesiąt metrów średnicy. W kosmicznej skali to zaledwie okruch, który planecie wielkości Ziemi nie uczyni większej szkody. Nawet kontynentowi nie wyrządzi specjalnej krzywdy. Może natomiast zdmuchnąć wszystko w promieniu kilkunastu kilometrów od miejsca kolizji.
Nasz glob od czasu do czasu jest niepokojony przez takich nieproszonych gości. Co było, może więc się powtórzyć (patrz ramka „Katalog niebiańskich intruzów”). Dobrze, że katastrofa sprzed stu lat nastąpiła w syberyjskiej głuszy. Jej ofiarą była głównie tajga, powalona na obszarze ponad 2 tys. km kw. Dla porównania, Warszawa ma ok. 500 km kw. Gdyby kolizja z 1908 r. nastąpiła pięć godzin później, w polu rażenia mógłby się znaleźć St. Petersburg.
Syberyjska eksplozja, której siłę ocenia się na 10–20 megaton, jest potencjalnie najlepszym, bo względnie świeżym źródłem informacji o tym, jak może przebiegać taka kosmiczna katastrofa. Stąd nieustanne zainteresowanie naukowców jej przyczynami i skutkami. Co z tego jednak, że uparcie od kilkudziesięciu lat penetrują oni dorzecze Podkamiennej Tunguskiej w poszukiwaniu nowych danych i publikują potem kolejne raporty, skoro nadal nie potrafią ustalić wersji zdarzeń?