Na początku wszystko było jak w bajce. Jeszcze w ubiegłym roku Argentyna miała popularnego prezydenta, gospodarka szybowała w górę, obywatele mogli zapomnieć o katastrofalnych kryzysach z 1989 i 2001 r., kiedy stracili wszystkie swoje oszczędności w bankach, a gwałtowne demonstracje i starcia z policją wstrząsały krajem. Wtedy w ciągu zaledwie kilku miesięcy zmieniło się pięciu prezydentów. Sytuacja poprawiła się dopiero pod wodzą Nestora Kirchnera.
Od 2003 r. dochód narodowy wzrastał o 8 proc. rocznie, a światowe ceny żywności, paliw i surowców, których Argentyna jest eksporterem, pięły się w górę. Na ulice Buenos Aires, jednej z najbogatszych stolic Ameryki Południowej, powróciły wspomnienia o czasach prosperity, kiedy utuczona na eksporcie zbóż i mięsa Argentyna należała do bogatszych krajów świata. Kirchner miał wszelkie dane po temu, by ubiegłej jesieni przedłużyć rządy o drugą kadencję.
Ale władza jest narkotykiem, od którego trudno się wyzwolić. Zamiast siebie, prezydent wystawił w wyborach swą popularną skądinąd małżonkę Cristinę Fernandez, senator z Buenos Aires, doświadczonego polityka i atrakcyjną, elegancką kobietę, którą wielu porównywało do Evity Peron. Plan Kirchnerów był prosty: na fali popularności Nestora wybory w 2007 r. wygra Cristina, będzie rządziła dwie kadencje (2007–2015), a w 2016 r. o tytuł prezydenta ubiegał się będzie Nestor. W sumie bitych 16 lat dynastii Kirchnerów.
Miała być druga Evita
W październiku Cristina Fernandez została pierwszą kobietą-prezydentem Argentyny. Porównywano ją do francuskiej kandydatki Ségolčne Royal i Michelle Bachelet, prezydent sąsiedniego Chile. Miesiąca miodowego jednak nie było, a schody zaczęły się zaraz po wyborach.
Najpierw służby celne na lotnisku ujęły tajemniczego dżentelmena, amerykańskiego Wenezuelczyka, który miał w walizce 800 tys.