O tej trasie mówi się, że Cohen po prostu musiał się na nią zdecydować. Artysta jest całkowicie zrujnowany finansowo po głośnej i szeroko dyskutowanej aferze, w której oszczędności całego życia pozbawił go osobisty doradca finansowy, stara przyjaciółka ciesząca się bezgranicznym zaufaniem Cohena. Twórca, mieszkający skromnie w Los Angeles, stracił miliony, pozostało mu 150 tys. dol., co nie jest znaczącą sumą nie tylko w Kalifornii. O nieco wymuszonym charakterze tournée świadczy też brak nowej płyty – artyści promują najczęściej premierowe nagrania. Ostatnie występy Cohena odbywały się w latach 1988 i 1993. I nic potem nie wskazywało na to, że wróci na scenę.
To może być jego najlepsze tournée w życiu. Jak nazwać misterium, na którym owacje na stojąco następują po każdym utworze? Artysta gra z 9-osobową grupą i jest to zespół mistrzów. W chórku, stanowiącym o brzmieniu Cohena, występują tym razem aż trzy wokalistki: Sharon Robinson (kompozytorka muzyki do wielu nowych piosenek poety) oraz duet The Webb Sisters z Wielkiej Brytanii. Nie zabrakło też wirtuoza grającego na licznych instrumentach etnicznych (jak bandurria czy oud, lutnia arabska). Tym razem jest nim Javier Mas z hiszpańskiej Saragossy.
Początek trasy to dogrywanie repertuaru, całkowity brak rutyny, pełna nieprzewidywalność. No i te jego słynne spontaniczne zapowiedzi dopiero testujące słuchaczy. Poetyckie, jednocześnie pełne humoru. „Ostatnim razem stałem na scenie 15 lat temu. Miałem zaledwie 60 lat – młody marzyciel z głową pełną szalonych pomysłów...”. Teraz jako doświadczony mężczyzna nawiązywał z publicznością kontakt o niespotykanej wręcz serdeczności. Żartował ze swojej słynnej depresji i depresyjności swoich tekstów.