Archiwum Polityki

Syndrom Robinsona

Rozmowa ze skrzypaczką Wandą Wiłkomirską

Dorota Szwarcman: – Podobno to ojciec, skrzypek, altowiolista i pedagog, zadecydował, że będzie pani skrzypaczką.

Wanda Wiłkomirska: – Tak. Mnie nikt nie pytał o zdanie. Najpierw chciałam być lotniczką. Potem baletnicą; pozwolono mi chodzić na zajęcia, co mi zresztą dobrze zrobiło. Myślałam też o aktorstwie, jak prawie każda dziewczyna, i chyba byłabym niezłą aktorką. Ale kiedy podrosłam i mogłam wybierać, uznałam, że byłoby głupio. Miałam już tyle koncertów, że zabieranie się za coś innego byłoby bez sensu. A potem myślałam: jak dobrze, że nie zostałam aktorką. 45-letnia aktorka Ofelii już nie zagra, a 45-letnia skrzypaczka zagra koncert Brahmsa o wiele lepiej niż w wieku 18 lat. Przyznałam ojcu rację. Zawsze mówił mamie: ona mi jeszcze będzie na kolanach dziękować. No i dziękuję na kolanach.

Mama protestowała?

Nie miała nic do protestowania. Tata uwielbiał ją, ale pod jednym względem był nieubłagany: dzieci będą muzykami.

Jak to sprawił?

Terroru nie było. Trzeba było ćwiczyć, tak jak trzeba było umyć rączki czy zdjąć buty po wejściu do domu. Miałam pięć lat, kiedy dostałam skrzypeczki, i grałam wtedy tylko po 10–15 minut. Ojciec nas wcześnie przyuczał do ćwiczenia, ale nie przemęczał. Nigdy nie było więcej niż półtorej godziny grania, i też niekoniecznie w jednym kawałku. Ale za to było to ćwiczenie szalenie skoncentrowane. Tata mawiał, że lepiej grać po pół godziny codziennie niż dwa razy w tygodniu po trzy godziny. Jedyne wolne dni, które matka wywalczyła, to był pierwszy dzień Wielkiej Nocy i pierwszy dzień Bożego Narodzenia, ale tata wtedy był taki smutny, że my już wolelibyśmy pograć trochę, żeby tylko był weselszy.

W rodzinie ojca były tradycje muzyczne?

Polityka 2.2009 (2687) z dnia 10.01.2009; Kultura; s. 56
Reklama