Potrzaskane kolumny, potrzaskane skały, cyklopowe mury i rzeźby przedstawiające herosów – zawsze trochę okaleczone – pozwalają zobaczyć okiem duszy żyjące miasta-państwa, polis, królów rzucających sobie wyzwania i boskie postaci, Atenę, Apollina, Zeusa, Posejdona, które zawsze za nimi stoją. Jeśliby wędrowiec zapomniał o tym, pozostanie mu ciemna zieleń porastająca kamieniste góry, drogi podobne do polskich, wciąż budowane miasteczka.
Grecja jest wtedy jak fragment camusowskiej Afryki z jej kolonialną prowizorką; niedokończone piętra domów, zacieki na betonie, chude koty i samochody ściśnięte w gardłach ulic.
Z północy na Grecję spogląda Olimp. Góruje bezpośrednio nad starożytnym macedońskim sanktuarium w Dion, gdzie przed rozpoczęciem wojen ofiary składali wpierw Filip, a potem Aleksander. Masyw ogromny, prawie trzy kilometry wysokości, szczyt w godzinie południowej zawsze tonie w chmurach. Wybrany przez Zeusa na siedzibę, pozostawał przez wieki sceną boskich intryg i zawiści, które poruszały ludzkie losy. Czy bez zazdrości Ateny i Hery o urodę Afrodyty wojna trojańska w ogóle by wybuchła? Albo inaczej – czy bez tej boskiej zazdrości o jabłko Parysa wojna ta nie zaginęłaby w pamięci pokoleń, tak jak setki i tysiące wojen toczonych przez małe ludy śródziemnomorza, o których nie wiemy dzisiaj nic? Tylko te narody, które potrafiły wylansować swoich bogów, mogą do dziś szczycić się swoimi wojnami. W tym rejonie świata – Hellenowie i Hebrajczycy.
Z Olimpu bogowie nieufnie patrzyli na Delfy. Nawet oni podlegali przeznaczeniu, pytania zadawane tutaj wyroczni przez ludzi zawsze ich również dotyczyły. Choć jednocześnie to im poświęcano święte miejsca, pierwszym bogiem czczonym w Delfach był Posejdon, pan mórz.