Archiwum Polityki

Koni żal

Podczas igrzysk w Pekinie na dopingu przyłapano sześciu zawodników i... sześć koni.

Erę przesuwania granic wysiłku za pomocą różnych środków farmakologicznych zapoczątkowali pod koniec XIX w. Anglicy. Stąd też całe zjawisko określa się pochodzącym z angielskiego słowem doping – pobudzanie.

Jako pierwsi wpadli na ten pomysł organizatorzy niezwykle modnych wtedy wyścigów konnych i zakładów, które przynosiły ogromne dochody i wysokie wygrane. Konie pojono kofeiną, wstrzykiwano strychninę. Potrzeba sukcesu była bezwzględna, choć zdarzało się, że zwierzęta nawet padały za metą.

Dopingowa zaraza szybko przeniosła się na tory wyścigowe Berlina, Budapesztu i Wiednia, które były ośrodkami hazardu na wielką skalę. Skoro do większego wysiłku można zmusić konie, to dlaczego by nie spróbować i ludzi? Doping szybko trafił więc do popularnych już wtedy we Francji długodystansowych wyścigów kolarskich.

Na progu śmierci

Sto lat temu na igrzyskach olimpijskich w Londynie podczas biegu maratońskiego rozegrał się też pierwszy dopingowy dramat. Cała widownia zerwała się na równe nogi, kiedy zamiast prowadzących bieg Amerykanów, w bramie londyńskiego stadionu pojawił się drobny Włoch Dorando Pietri i po kilku krokach padł zemdlony. Podniósł się i próbując za wszelką cenę dobiec do mety kilkakrotnie padał z wyczerpania. Gdy tak leżał, zaledwie kilka metrów od mety, na stadion wbiegł Amerykanin Hayes. I wtedy nie wytrzymało dwóch angielskich sędziów: unieśli nieprzytomnego Pietri i dowlekli do celu. Mdlejącego Włocha odwieziono do szpitala, gdzie dopiero po dwóch dniach odzyskał przytomność. Lekarze z trudem uratowali mu życie. A złoty medal i tak stracił, bo Amerykanie złożyli protest, argumentując, że rywal nie dobiegł do mety o własnych siłach. Anglicy ufundowali wtedy Włochowi złoty medal ze społecznych składek, Pietri został uznany za bohatera igrzysk.

Polityka 40.2008 (2674) z dnia 04.10.2008; Ludzie i obyczaje; s. 102
Reklama