Daniel Passent: – Przez osiem lat śledziła pani losy 300 biednych osób w Harlemie. Co to znaczy być biednym w USA?
Katherine Newman: – W każdym społeczeństwie są biedni i bogaci. W połowie lat 60. prezydent Lyndon Johnson prowadził wojnę z nędzą, która była wówczas zjawiskiem bardziej powszechnym niż dzisiaj. W 1964 r. ministerstwo rolnictwa określiło tzw. poverty standard – granicę ubóstwa, poniżej której nie są zaspokojone najbardziej podstawowe potrzeby materialne. Obliczono, ile wynoszą wydatki na żywność dla rodziny czteroosobowej, i pomnożono je przez trzy, ponieważ wydatki te pochłaniały wówczas jedną trzecią budżetu domowego.
Ostatnio granica ubóstwa waha się wokół 20 tys. dol. dochodu rocznie i jest korygowana o inflację. Udział wydatków na jedzenie co prawda znacznie zmalał, ale gdyby zmienić metodę obliczania wskaźnika, to porównania z poprzednimi laty stałyby się niemożliwe. Poza tym sposób obliczania granicy ubóstwa to temat zapalny politycznie. Zmiana metody oznaczałaby, że przybywa lub ubywa ludzi żyjących w biedzie, a politycy tylko na to czekają.
20 tys. rocznie to około 400 dol. na osobę miesięcznie.
Za budżet nędzarza w USA można kupić więcej niż w Polsce. Większość tych rodzin ma gdzie mieszkać, ale mieszkania nie są ich własnością – na ogół są wynajęte. W centrum miast, gdzie skupiska nędzy są największe, szkoły są kiepskie, nauczyciele gorsi, a przestępczość wysoka. Rodzina utrzymuje się z zarobków jednej osoby, często samotnej kobiety, która zarabia mniej niż mężczyzna.
Dla mnie ważne jest, że większość biednych Amerykanów to ludzie pracujący. O tej grupie się nie mówi, więcej uwagi poświęca się innym kategoriom – bezrobotnym, kolorowym, a także ludziom na zasiłkach.