W pogodną czerwcową noc 1966 r. archanioł Gabriel krążył nad robotniczymi dzielnicami Chicago, aż nagle, złożywszy skrzydła, wylądował w skromnym mieszkanku kierowcy miejskich autobusów Dana Cartera. Carter, którego po zwycięstwie Baracka Obamy określilibyśmy jako Afroamerykanina, wówczas był jeszcze zwykłym, pogardzanym czarnym. Ucieczki od szarzyzny życia szukał w jednej z sekt religijnych, wyrastających jak grzyby po deszczu wśród mieszkańców uboższych dzielnic miasta.
Do dzisiaj nie potrafi wyjaśnić, dlaczego właśnie on został nawiedzony. Wie tylko, że zmożony snem, po ciężkim dniu pracy, stanął przed obliczem archanioła, który wyjawił mu tajemnicę, która zmieniła nie tylko jego nazwisko, ale także całe jego życie. Dzisiaj wie już z całą pewnością, że jest duchowym przywódcą jedynych prawdziwych spadkobierców dziesięciu plemion Izraelitów, zagubionych w mrokach historii od dnia, w którym Asyryjczycy rozpędzili mieszkańców Ziemi Obiecanej na cztery wiatry. Było to w 772 r. p.n.e. A dziś, u progu 2009 r., Ben Ammi-Ben Israel przewodzi dwu tysiącom owieczek, które poszły za nim z Ameryki na izraelską pustynię Negew, czyli do domu.
– Nie stworzyliśmy żadnej nowej religii – wyjaśnia Ben Ammi – ponieważ historia poucza nas, że religie dzielą ludzi, zamiast ich łączyć. Naszą wiarą jest bezgraniczne uwielbianie Stwórcy, dwadzieścia cztery godziny na dobę, 365 dni w roku. Takie życie wymaga ogromnych wyrzeczeń i samodyscypliny. Gdyby wszyscy ludzie na świecie tak postrzegali swój stosunek do Boga, uważa Ben Ammi, nie byłoby dziury ozonowej, woda w rzekach nie byłaby zatruta, nikomu nie groziłyby wojny, a równość zastąpiłaby dyskryminację. – Zrozumieliśmy, iż przynależność do nowoczesnego społeczeństwa nie jest celem, do którego dążymy.