Joe Bonamassa, Live from Nowhere in Particular, Provogue 2008
…
to proszę bardzo! Cóż za gratka dla miłośników talentu tego wspaniałego amerykańskiego gitarzysty! Grał w Polsce, zachwycał kolejnymi płytami (według mojego rachunku siedmioma), ale gość tak wymiata, że ciągle nam mało. No to zapraszamy do sklepów płytowych po najnowszy, podwójny album „Live from Nowhere in Particular”, czyli „Na żywo z różnych miejsc”. I co z tego, że znamy większość utworów, co z tego, że to ten sam Joe Bonamassa, a nie jakieś jego nowe, zaskakujące wcielenie? Nic z tego – gitara brzmi pięknie, nastrój koncertowy podnosi temperaturę, a głośniczki aż się uśmiechają, jak im dać trochę więcej mocy. Ta muzyka to miód na serce blues- i rockmaniaków. Sam Joe przyznał kiedyś, że największe wrażenie zrobiły na nim takie płyty jak pierwszy album Mayallowskich Bluesbreakers z Claptonem (wykonuje tu zresztą kompozycję Mayalla „Another Kinda Love”), „Irish Tour” Gallaghera i „Goodbye” Creamów. Czy mając takie wzorce można pobłądzić? Bonamassa nie błądzi. Oferuje nam fantastyczną dawkę prawdziwej muzyki na najwyższym poziomie. Szybko, wolno, rockowo, nastrojowo, w sumie bombowo. Szkoda, że nie ma polskiego odpowiednika sformułowania „Bonamassa is smoking”, bo jak się tej płyty słucha, to może momentami pójść dym. Czego państwu życzę.