Nie stój pan tu, to nie jest bezpieczne miejsce, zwłaszcza o drugiej nad ranem – młody uśmiechnął się na pożegnanie i dał nura pomiędzy oleiste wykopy i ciężkie sterty prętów zbrojeniowych. Może to z dobrego serca, a może przez wspólny zapocony los podróżnych, ściśniętych udo w udo, jak śledzie, w puszce mikrobusu z Taby, na granicy Izraela, do samych przedmieść Kairu. Siedem godzin pustyni. Od tej chwili żadne z setek oczu nie wydawały się już przyjazne. Tylko oczy prezydenta Mubaraka na wielkim plakacie w aureoli jarzeniówek. Nie widziały tłumu, co wylewał się z aut, brał na plecy dobytek w kartonowych pudłach i rozpełzał między wykopami. Patrzyły w świetlaną przyszłość. Hosni Mubarak z plakatów wciąż się uśmiecha. Wygląda na 40 lat. Ma dwa razy więcej i nikt nie wie, co się może stać, kiedy go zabraknie.
Może prezydentem będzie młody Mubarak, może wygrają Bracia Muzułmanie – Egipcjanie rozmawiają o polityce chętnie i zarazem ostrożnie. Przyszłość pod piramidami rysuje się przecież krucha jak bombka na choince. Dżamal Mubarak odziedziczył po ojcu przewodnictwo w partii. Bracia Muzułmanie są zaś jak w Polsce napis „Solidarność” na murze w czasie stanu wojennego: kłuje w oczy, ale udajesz, że nie widzisz.
W tłumie i obcym miejscu łatwo stracić pewność siebie. Trzeba znaleźć azyl. Zardzewiały. Leciwy. Czarno-biały. Taksówka. Radziecka Łada. Jedyna szansa o drugiej nad ranem.
– Zna pan Windsor Hotel?
– Osiemdziesiąt funtów.
– Czterdzieści?
Pięćdziesiąt pięć i tradycji dobijania targu staje się zadość.
Windsor – w czasie brytyjskiej okupacji najbardziej elegancki z kairskich hoteli.