Kiedy babcię Halinę brała choroba, prosiła dziadka, żeby zawinął ją w mokre prześcieradła i szczelnie przykrył pierzyną. Choroba zdjęta – oświadczała uroczyście po kilku godzinach. Artur miał siedem lat, gdy wygrzebał pośród papierów dziadka „Moje leczenie wodą” Sebastiana Kneippa (tego samego, który zalecał codzienne mycie). – Moja pierwsza samodzielnie przeczytana książka. Dziewiętnastowieczna, przetłumaczona piękną polszczyzną – wspomina. Pamięta każde zdanie i sam się dziwi, że rady niemieckiego księdza trafiły do pierwszoklasisty. Do dzisiaj wierzy w cudowną moc polewania zimną wodą, chłodne kąpiele i szeroko otwarte okna w trzaskający mróz. Po 37 latach zmieniło się tylko tyle, że na noc zakłada bawełnianą czapkę – żeby łysa głowa nie zmarzła.
W każdą sobotę dojeżdża z warszawskiego Ursynowa na otwockie morsowisko. Najpierw metrem, potem dwoma autobusami. Żeby dostać się do starego koryta Wisły, musi jeszcze kawałek przejść. – Rozgrzewanie się gorącymi napojami jest podobno niewskazane, ale ja morsuję po swojemu – tłumaczy, popijając herbatę. Dopiero po kąpieli wypije krupnik na miodzie. Podobnie jak większość morsów wyznaje zasadę: przed wejściem do wody ani kropli alkoholu. Przysiady i podskoki muszą wystarczyć. W przeciwieństwie do kolegów, wchodzi, jak ksiądz przykazał – bez czapki, rękawic i butów. W przerębli siedzi do 10 minut. Dłużej wytrzymuje tylko Jacek – 20 minut zanurzenia. Nawet smrodu szlamu nie czuje. Gdy reszta rusza do samochodów, Artur dopiero się przebiera. – Wyglądasz jak z obrazu Bruegla: tyle lodu i ty jeden – usłyszał ostatnio na pożegnanie. Właśnie kończył wciągać pomarszczone kalesony.