Mój artykuł, a właściwie informację, pt. „Minister na debecie”, Andrzej Czuma i jego syn Krzysztof określali początkowo jako „oszczerstwo” (syn był zresztą bardziej radykalny), dopiero po rozmowie z premierem, na konferencji prasowej, minister sprawiedliwości przyznał, że dziennikarze mają prawo, a nawet powinność, prześwietlać życiorysy polityków. To już jakiś postęp. Zresztą, w kolejnych publikacjach innych mediów, właściwie wszystkie informacje, które podawałem w swoim tekście, znalazły potwierdzenie; doszły jeszcze dodatkowe fakty i szczegóły, obrazujące historię amerykańskich kłopotów obecnego ministra.
Pan minister, w pierwszych zdawkowych jeszcze reakcjach, odpowiadał, że wszystkie długi spłacił, więc w zasadzie nie ma sprawy. Jeśli miałoby to być głównym kryterium oceny wiarygodności Andrzeja Czumy, to niestety minister mija się z prawdą. Sprawdziłem w raporcie kredytowym firmy Trans Union Equifax. Wynika z niego, że Andrzej Czuma w lutym 2009 r. wciąż miał w Stanach Zjednoczonych kilka niespłaconych rachunków z kart kredytowych, w tym także z karty, o której uporczywie – i wbrew innym danym – mówi, że należała do kogoś innego (szczegóły zamieszczam na www.polityka.pl). Ale, w moim przekonaniu, nie chodzi tylko o niespłacone długi. Rzecz w tym, że obecny polski minister sprawiedliwości był bardzo nierzetelnym dłużnikiem, zaciągał pożyczki w instytucjach finansowych, nie mając możliwości ich spłaty. Pożyczał też pieniądze od prywatnych osób, które mu ufały i zostały przez Andrzeja Czumę, jak twierdzą, oszukane. I znów rzecz nie w tym, że nie mógł im zwrócić pieniędzy, bo to się może zdarzyć, ale że ich zwodził, zastraszał (tak mówią), kręcił, nie odbierał od nich korespondencji.