Archiwum Polityki

Siłaczka

Justyna Kowalczyk bieganie na nartach traktuje jak misję.

Znajomi Justyny mówią, że osoba z takim charakterem była skazana na sport. Ambitna, zawzięta, pracowita i uparta. Ona takie opinie bagatelizuje: – Ja zawzięta i uparta? Po prostu nie lubię spartaczonej roboty. Pierwszy poważny sprawdzian z przekonywania do swoich racji Justyna zaliczyła pod koniec szkoły podstawowej. Akurat kilka miesięcy wcześniej została laureatką ogólnopolskiej olimpiady polonistycznej. Miała w kieszeni miejsce w każdym dobrym liceum. Gdy ogłosiła w domu, że wybiera się do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem, rodzice oniemieli. Gdy dodała, że od tej pory jej świat będzie kręcił się wokół biegów narciarskich, atmosfera zgęstniała jeszcze bardziej.

Zgodnie z planem państwa Kowalczyków najmłodsza córka miała w przyszłości dostarczyć im powodu do dumy w postaci dyplomu wyższej uczelni, najlepiej medycznej lub prawniczej. Znaleźć pracę w dobrej firmie, budować swoje małe szczęście i zaglądać do rodzinnej Kasiny Wielkiej w wolnej chwili, a na Boże Narodzenie to już obowiązkowo. Szkoła sportowa nie pasowała do wymarzonego scenariusza. No i źle się kojarzyła: treningi, zawody, wyjazdy, zgrupowania. Uczniowskie obowiązki traktowane z przymrużeniem oka i nauczyciele kapitulujący przed wymówkami, że przecież były zawody. Na domiar złego Justyna wybierała niepewną przyszłość. Biegi narciarskie w Polsce, właściwie od zawsze, były traktowane jak hobby, a nie sposób na życie. Brakowało tras, fachowców, losem garstki zawodowców nikt się nie interesował. – Nie miałam w ręku zbyt wielu argumentów. Postanowiłam zagrać va banque. Obiecałam rodzicom, że jeśli podczas najbliższych mistrzostw Polski nie zdobędę złotego medalu w swojej kategorii wiekowej, dam sobie spokój z bieganiem – opowiada Justyna.

Polityka 8.2009 (2693) z dnia 21.02.2009; Ludzie i obyczaje; s. 90
Reklama