Na Pomorzu gołym okiem widać, że następuje zapowiadany od lat proces grabieży majątku narodowego. Ziemia trafia w ręce obcych za bezcen. Jak tak dalej pójdzie, to wykupią oni wszystko: działki, domy i sklepy. Tylko czekać, aż miejscowa ludność będzie tylko parobkami w gospodarstwach nowych właścicieli.
Z ulotek Narodowej Partii Niemiec (NPD) można się jeszcze dowiedzieć, że jest to tylko etap przejściowy, bo wkrótce Polacy zabiorą Niemcom nie tylko mieszkania, ale też pracę. Wtedy miejscowi staną się obywatelami drugiej kategorii. Trzeba więc zatrzymać polską powódź, która wdziera się dziś każdym kanalikiem na niemiecką ziemię. W powiatach graniczących z Polską jest kilku radnych NPD, którzy po likwidacji szlabanów granicznych próbują jeszcze budować jakąś tamę, by coś ocalić. Są oni jednak w zdecydowanej mniejszości, a ich wysiłki przypominają zawracanie kijem Odry, ponieważ większość Niemców pogodziła się z myślą, że powodzi nie da się już zatrzymać i trzeba się nauczyć z tym żyć.
Burmistrz Karl Lau z miejscowości Rosow, którego rodzina od 300 lat mieszka na wschodnich rubieżach Niemiec, mówi, że siła NPD w Polsce jest znacznie przeceniona: – Jeżeli Polacy kupują u nas domy, to robią to zupełnie legalnie. Każdy widzi, że oni te stare domy od razu remontują, a to budzi uznanie, a nie agresję. Bez Polaków mogłyby się rozlecieć. A oni, odbudowując je, ocalają kawałek naszej historii.
W niewielkim Rosow mieszka 115 osób, a co dziesiąta z nich to Polak. Teraz są cztery polskie domy, ale burmistrz Lau przewiduje, że będzie ich więcej. Tym, którzy tu przyjadą, Lau chciałby powiedzieć, że jest szczęśliwy, bo upadł socjalizm i nie ma już NRD. Choć Rosow to zapomniana dziura, leżąca daleko od Berlina, nie znaczy to, że nie ma żadnych perspektyw przed sobą.