Od zapachu sera można się uzależnić. Silna woń wydzielana przez płynny już camembert, odorek limburskiego. Albo dojrzewający stilton, gorgonzola. Lub ich najszlachetniejszy krewniak z Roquefort.
Jest taki alzacki smakołyk munster lisbeth. Niech nikogo nie zmyli subtelna nazwa: Elżbietka wydziela tak silny zapach, że dom po jej wizycie należy dobrze wywietrzyć. Warto jednak poświęcić czas na zdobycie tego sera. Późniejsze perypetie spowodowane jego rozpakowaniem i obecnością na stole wynagrodzone są nadzwyczajnym smakiem. Jest w nim coś paradoksalnego – jednoczesna słodycz i goryczka. A przy tym nadzwyczajna delikatność, ujawniająca się, gdy sączyć przy okazji włoskie białe pinot grigio (choć znawcy serów twierdzą, że powinny to być gewurztraminer lub riesling).
Chwała pasterzom i mnichom
250 lat temu Anthelme Brillat-Savarin, wielki znawca sztuki kulinarnej, trafnie stwierdził, że deser bez sera jest jak kobieta bez oka. Chwała więc sumeryjskiemu pasterzowi, który jakieś 8 tys. lat temu wyprodukował pierwszą gomółkę sera. Jego odkrycie było absolutnie przypadkowe. A zasługa tym większa, iż tej bryły, która samoistnie powstała w jego bukłaku ze zsiadłego (a więc zepsutego) mleka, nie wyrzucił, lecz spróbował i tak się w tym rozsmakował, że postanowił eksperyment powtórzyć. Znów więc wlał owcze mleko do bukłaka z owczego żołądka i odczekał, aż utworzy się serwatka oraz bryła skrzepniętego sera. Co zrobił z serwatką, nie wiadomo. Ser wyjął, podsuszył. Po pewnym czasie, gdy już rozsmakował się w swoim wynalazku, wpadł na pomysł, by tę bryłę jadła posolić, co pozwoliło na jej dłuższe przechowywanie. Do dziś w krajach arabskich w podobnie prosty sposób produkuje się kishk – owczy ser. Dowodem na prawdziwość tych słów jest słynna sumeryjska płaskorzeźba nazwana „Ozdobą mleczarni”.