Poznałem ten zapach od razu, zanim jeszcze dozorca w czerwonym T-shircie otworzył drzwi. Unosił się w powietrzu, niemal nieuchwytny, a jednak natychmiast rozpoznawalny. Pamiętam go z Bośni: tak pachniały opuszczone wioski, przez które przeszli sprawcy etnicznych czystek. Ale wiedziałem o nim, zanim jeszcze wiatr od stodoły pod Mostarem powiał w moją stronę. Opowiadała mi matka, która do Warszawy powróciła z wojskiem, po latach spędzonych na froncie, że do brudu, smrodu i widoku trupów w końcu przywykła, ale ten zapach zawsze przyprawiał ją o mdłości.
W pomieszczeniu półmrok: okna szczelnie zakryte. Oni leżą na stołach zbitych z drewnianych krat, żeby powietrze mogło krążyć swobodnie. Po sześć stołów na pomieszczenie: klasy w technikum w Murambi miały być niewielkie. Nowoczesne metody nauczania, bieżąca woda, prąd i w ogóle. Szkoła, której otwarcie planowano na jesień 1994 r., miała ściągać młodzież z całej okolicy. Ściągnęła. Jeszcze przed swoim otwarciem.
Gdy 6 kwietnia owego roku ktoś – do dziś nie wiadomo kto – zestrzelił samolot, którym wracał do kraju rwandyjski prezydent Juvenal Habyaramana, od razu było jasne: będzie kolejna rzeź. Wszyscy pamiętali jeszcze hutyjską rewolucję społeczną z 1959 r., od której wszystko się zaczęło: 20 tys. Tutsich zostało zabitych, 150 tys. uciekło za granicę, do Burundi, Tanzanii, Ugandy, Konga. Tam utworzyli partyzantkę, próbowali wracać. W 1961 r., 1962 r. i 1963 r. atakowali przez granice. Nieskutecznie: armia odpierała ataki i w odwecie znów mordowała Tutsich. W 1967 r. uchodźcy dali za wygraną i rzezie się skończyły. Gdy sześć lat później ówczesny major Habyaramana przeprowadził zamach i objął władzę, pod jego dyktatorskimi rządami rwandyjscy Tutsi mogli wreszcie odetchnąć.
Zgoda, byli dyskryminowani.