Ewa Winnicka: – Czy po opublikowaniu książki ma pan jeszcze przyjaciół?
Ilfy Nwamana: – Straciłem właśnie 98 proc. afrykańskich znajomych. Spodziewałem się niemiłych reakcji, ale kiedy przyjaciele nazywają cię Judaszem – boli. Obrazili się zwłaszcza ci, którzy jeszcze nie przeczytali książki. Podobno można z niej wyczytać, że Afrykanie przyjeżdżają do Polski wyłącznie z fałszywymi wizami i że zawierają kontraktowe małżeństwa, by zalegalizować pobyt. Nic takiego nie napisałem.
Przyjechał pan do Polski 5 lat temu, szybko znalazł pracę sprzedawcy butów. Co było impulsem do zapisywania tego, co dzieje się wokół?
Gigantyczne wrażenie, jakie zrobił na mnie Stadion Dziesięciolecia w Warszawie. Kiedy przyjechałem do Polski, w ośrodku dla uchodźców, który znajduje się w dzielnicy Siekierki, temat stadionu przewijał się w rozmowach. Wielu już pracowało na stadionie, ja jeszcze naiwnie myślałem, że chodzi o miejsce, gdzie gra się w piłkę.
Ale po kilku tygodniach kolega zabrał mnie na Pragę. Był ranek, wysiedliśmy przy rondzie Waszyngtona i zobaczyłem tę gigantyczną budowlę. Ten kłębiący się tłum. O Boże, ugięły się pode mną nogi.
Z powodu tłoku?
Ogłuszyła mnie ta różnorodność ras ludzkich i kultur. W ciągu sekundy zobaczyłem Afrykańczyków, Pakistańczyków, Hindusów, białych i żółtych. Otworzyłem usta, ale kumpel powiedział, że to jeszcze nic. I poszliśmy na koronę tej zrujnowanej budowli, gdzie roiło się od czarnych ludzi. Poczułem się jak w domu, bo czarni ludzie, kiedy żyją poza Afryką, traktują się jak bracia.
To wystarczyło, żeby zacząć pisać?
Potem zauważyłem, jak cudowne relacje panują w tym miejscu. Biali przyjacielsko rozmawiają z czarnymi, czarni żartują z Wietnamczykami, Pakistańczycy z Hindusami.