Pewien adwokat wynajmował od starszego pana parter willi na kancelarię. Właściciel nagle zaczął być niemiły, psioczył, że prawnicy to zmówione ze sobą kanalie, aż któregoś razu zbluzgał adwokata w obecności klienta. Adwokat wymówił najem, oddał sprawę do sądu, ale coś go ruszyło – zgłosił się do mediacji. W czasie spotkania przy okrągłym stole, od słowa do słowa, starszy pan wyznał, że zdarzył mu się konflikt z innym adwokatem. Niechęć do niego przeniósł na wszystkich prawników. Gdyby doszło do sprawy w sądzie, starszy pan pewnie by przegrał i utwierdził się w przekonaniu, że prawnicy to kanalie z układu.
Wygląda na to, że w polskim podejściu do rozwiązywania konfliktów coś się zmienia. Do Polskiego Centrum Mediacji, największej organizacji zrzeszającej mediatorów w naszym kraju, w 2007 r. wpłynęło ledwie 600 spraw, w 2008 r. – prawie 740, w pierwszych czterech miesiącach tego roku – już prawie 300. I co najciekawsze, najszybciej przybywa nie mediacji kierowanych z sądu, co od kilku lat umożliwia prawo, lecz tych prywatnych. Niektórzy z członków Stowarzyszenia Mediatorów Rodzinnych (SMR), drugiej największej organizacji w tej branży, spraw prywatnych przyjmują nawet trzy razy więcej niż z sądu. Najczęściej z prośbą: pomóżcie, przychodzą zwaśnieni członkowie jednej rodziny. Maryla Glegoła-Szczap, wiceszefowa SMR, uważa, że z różnymi pomagaczami trochę już się Polacy oswoili, zwłaszcza od czasu upowszechnienia psychologów i pedagogów szkolnych.
Bo po co palić mosty
Przez lata Polacy widzieli dwie możliwe reakcje na konflikt – walkę do krwi ostatniej albo zgniły kompromis, po którym nikt nie jest zadowolony. – Ale gdy ludzie zaczynają rozmawiać spokojnie, w obecności kogoś niezależnego, kto nad rozmową panuje, często udaje się znaleźć rozwiązanie, które wcale tzw.