Nie na darmo Westminster nazywany jest „matką wszystkich parlamentów”. Spiker Izby Gmin prowadzi obrady w pozłacanych szatach i dworskich trzewikach, sekretarze Izby Lordów urzędują w blond perukach, a przed mową tronową co roku szuka się w podziemiach beczek z prochem, podłożonych w 1605 r. przez katolika Guya Fawkesa. Od XVII w. w brytyjskim parlamencie nie wolno palić, obowiązuje zakaz noszenia mieczy i zbroi, kapeluszy i orderów, trzymania rąk w kieszeniach, a nawet umierania w parlamencie, bo w świetle prawa każdemu zmarłemu w Westminsterze przysługuje pogrzeb państwowy. Teraz do listy należałoby dopisać kolejny zakaz: wyłudzania pieniędzy.
Od trzech tygodni 646 posłów Izby Gmin z drżeniem rąk sięga po poranną gazetę. „The Daily Telegraph” dzień w dzień serwuje Brytyjczykom nowe sekrety poselskich rozliczeń z biurem parlamentu. Przez pierwszą stronę przewinął się już premier Gordon Brown (6 tys. funtów na sprzątaczkę wynajmowaną wspólnie z bratem), minister spraw wewnętrznych Jacqui Smith (filmy pornograficzne i iPhone dla męża), lider opozycji David Cameron (680 funtów za usunięcie pnączy ze ściany domu) i cała armia mniej znanych posłów, którzy naciągnęli państwo na osobliwe wydatki. Jak torys Douglas Hogg, który za 2 tys. funtów wyczyścił sobie fosę wokół posiadłości, czy laburzyści Elliot Morley i David Chaytor, którzy przez dwa lata wzięli po 13 tys. funtów na raty spłaconych już kredytów.
Polityczny trup ściele się gęsto.
Do dymisji podał się przewodniczący Izby Gmin i wiceminister sprawiedliwości, kilku posłów zostało wyrzuconych z klubów, a większość skompromitowanych zapowiada, że nie będzie startować w następnych wyborach. Tylko kilku parlamentarzystów złamało prawo, ale na wszystkich ciąży zarzut zachłanności i obłudy, życia nie tylko na koszt, ale i ponad stan przeciętnego Brytyjczyka, który boryka się dziś z dotkliwą recesją.