Witajcie w przeszłości. Bezprecedensowymi zamieszkami na ulicach Teheranu i innych wielkich miast zakończyły się wybory prezydenckie w Iranie. Kraj wychodzi z nich głęboko podzielony i bez widoków na poprawę coraz gorszej sytuacji gospodarczej i międzynarodowej. Przez cenzurę ajatollahów przeszło ostatecznie czterech kandydatów na prezydenta. Liczyło się tylko dwóch: urzędujący Mahmud Ahmadineżad, znany z języka nienawiści do Zachodu i rywali w kraju, za to pozujący na dobrotliwego ojca narodu, oraz umiarkowany reformista Mir Hosejn Musawi. Ten ostatni, choć niemłody i z długim stażem w establishmencie, stał się wcieleniem nadziei części społeczeństwa na zmiany. Dobrze wypadł w debacie telewizyjnej pretendentów. Tym większe było więc rozczarowanie, kiedy okazało się, że Ahmadineżad, idol biednych i niewykształconych, pokonał Musawiego i to w pierwszej turze, i z niemal dwukrotnie lepszym wynikiem. Jego stronnicy i on sam uznali, że wybory zostały im ukradzione, i wyszli na ulice, by protestować na oczach zagranicznych ekip telewizyjnych. Wygląda jednak na to, że duchowni, którzy de facto rządzą Iranem od rewolucji 1979 r., są zadowoleni z wygranej Ahmadineżada, i przeliczania głosów ani powtórki nie będzie. Tak więc w Iranie zwyciężyło status quo. Nie jest to dobra wiadomość dla regionu i świata. Ani dla tych w Iranie, którzy łudzili się, że republika islamska pokaże tym razem inną twarz.
O Iranie i Izraelu czytaj też na s. 74.