Pod Skrzeleczkami zginęło czterech, wszyscy ze znanych w okolicy rodzin. Pruli podobno na zapasowym kole, zaprawieni w samochodowych bojach z szosą, jak to jest teraz w obyczaju – na złamanie karku i kupą, mości panowie. Następni, pięciu spod Słupska, widzieli samochód poprzedników w telewizji. Kolejni, czwórka spod Oleśnicy – także. Ich samochody przypominają po wypadku makabryczne rzeźby, przemyślnie powykręcane, splątane, pogięte. Z tego – czyjeś wystające ręce, jak pod Słupskiem, jakiś roztrzaskany mózg na czymś, co było przed sekundą drzwiczkami samochodu, jak spod Oleśnicy.
Ojciec chłopaka, który zginął pod Strzeleczkami, strażak, nieraz rozcinał blachy, żeby wyciągnąć z nich to, co pozostało z pasażerów. Tym razem los oszczędził mu wezwania do wypadku. Lecz takie tragedie zdarzają się w polskiej masie zabitych na drodze: 5,5 tys. osób rocznie. W Białymstoku wyciągniętą z samochodu córkę odebrał w szpitalu jej ojciec, który miał właśnie dyżur. Już martwą.
Ojciec Kamili spod Oleśnicy, policjant, też był na służbie. Po północy do jego kolegi z komisariatu zatelefonował syn, również policjant. Wracał nocą po służbie z kolegą z Wrocławia. Na pustej szosie jechało z naprzeciwka Audi. Zobaczyli nagle, że w odległości 200 m od nich, na prostym odcinku drogi, Audi zjechało gwałtownie na przeciwległy pas. Gdyby wyruszyli z Wrocławia o parę minut później albo jechali trochę szybciej, samochód mógłby uderzyć prosto w nich.
Audi obróciło się w miejscu, dachowało i pionowo uderzyło w przydrożną topolę – jedyne martwe drzewo w okolicy, a potem wpadło do głębokiego rowu przy drodze, kołami do góry. Na kilka sekund uruchomił się klakson, potem zapadła cisza, szosę pokryła warstwa uschniętych gałęzi. Policjanci zobaczyli, że kierujący autem mężczyzna leży na zewnątrz, przy nim dziewczyna, drugą zakleszczył tył samochodu, trzecia wypadła daleko w zboże.