Archiwum Polityki

Barykady ciągle stoją

Spór o Powstanie Warszawskie toczy się od 1944 r. i – jak podobne debaty na temat kluczowych momentów w dziejach Polski – zawsze będzie otwarty. Bo każde pokolenie wchodzi do tej rzeki w

Musiał to być rok śmierci Stalina, gdy – mając osiem lat – po raz pierwszy usłyszałem od ojca, że nasz stryj zginął w Powstaniu Warszawskim. Mieszkaliśmy we Wrocławiu i w szkole nigdy o czymś takim nie słyszeliśmy. O kościuszkowskim było głośno. O listopadowym ciszej. O styczniowym – tyle, co z odczytu o malarstwie Grottgera.

Dla urodzonego w 1945 r. druga wojna światowa była abstrakcją, choć otaczały nas ruiny. Obowiązkowa lektura opowieści „O człowieku, który się kulom nie kłaniał” spływała jak po kaczce. Dzięki temu, że rodzice pilnowali się, by swojej wojennej traumy nie przerzucać na dzieci. Do świadomości ucznia peerelowskiej podstawówki wojna zaczęła docierać dopiero po Październiku 1956 r. wraz z „Czarnymi skrzydłami nad Polską” Skalskiego, „Dywizjonem 303” Fiedlera, „Torpedą w celu” Romanowskiego, a przede wszystkim „Kamieniami na szaniec” oraz „Zośką i Parasolem” Aleksandra Kamińskiego. Potem telewizyjna fikcja „Czterech pancernych” i „Klossa” nie była już w stanie przesłonić poczucia dumy z udziału polskich lotników w dywizjonach RAF, marynarzy małej floty w konwojach do Murmańska czy pancerniaków Maczka w bojach we Flandrii i żołnierzy II Korpusu we Włoszech.

Problemem było Powstanie Warszawskie. Nie dlatego, że tak przedstawiała je propaganda. W końcu nasze dojrzewanie przypadało – jak pisał Bohdan Zadura – na gomułkowskie „lata spokojnego słońca”. Wtedy żołnierzy Armii Krajowej nie nazywano już „zaplutymi karłami reakcji”. Jej dowódców nie skazywano na śmierć za rzekomą współpracę z Niemcami.

Polityka 31.2009 (2716) z dnia 01.08.2009; Historia; s. 58
Reklama