W większości innych krajów, które dzisiaj należą do strefy euro (w sumie szesnaście), było podobnie. W drugiej połowie lat 90., kiedy trwały intensywne przygotowania (zakładano Europejski Bank Centralny i ustalano parytety przeliczeniowe), rządy największych państw miały niemało kłopotów, żeby do idei europejskiego pieniądza przekonać swoich obywateli. Wielu Niemców uważało, że nowa waluta będzie słabsza i mniej szanowana od marki, a na ich kraj spadnie większość kosztów całej operacji. Francuzi troszczyli się o malejącą suwerenność i utrudnienia w prowadzeniu własnej polityki gospodarczej. Włosi, i nie tylko oni, obawiali się dużego wzrostu cen. Generalnie, im większy kraj, tym więcej zdawał się mieć wątpliwości.
Ostatecznie 11 rządów pokonało strach, techniczne trudności i 1 stycznia 1999 r. narodziło się euro. Przez pełne trzy lata funkcjonowało wyłącznie w formie bezgotówkowej, w rozliczeniach państwowych, bankowych i między firmami. Dopiero na początku 2002 r. w 12 krajach (dołączyła Grecja) pojawiły się nowe, wspólne monety i banknoty, a usadowiony we Frankfurcie Europejski Bank Centralny (EBC) wreszcie miał więcej pracy. Tak więc w portfelach prawie 330 mln Europejczyków euro ma swoje poczesne miejsce dopiero od 7 lat. Na razie ani nie okrzepło, ani nie wyszło z wieku dziecięcego. I dalej wzbudza emocje.
Kto się wstrzymuje
Grupie eurosceptyków zawsze przewodzili Brytyjczycy. Od czasu, gdy przed kilkunastu laty, na skutek ostrych ataków spekulacyjnych, funt wypadł z europejskiego „węża walutowego” (ustalone przez banki centralne sztywne relacje kursowe między walutami wchodzącymi w jego skład), właściwie nigdy nie byli blisko decyzji o przystąpieniu do eurolandu. Także dzisiaj, gdy europejski i światowy system bankowy trzeszczy w szwach, czołowi politycy na Wyspach nie wierzą, że wspólna waluta pomogłaby im szybciej i skuteczniej pokonać kryzys.