Zdanie: „jak nie było Europy, to mieliśmy wojnę”, pochodzi ze słynnej deklaracji Roberta Schumana, jednego z ojców założycieli Unii – z 9 maja 1950 r.– ówczesnego ministra spraw zagranicznych Francji. Deklaracja ta łączy patos idealistów z trzeźwością biznesu: proponuje umieszczenie całej francusko-niemieckiej produkcji węgla i stali pod wspólnym zarządem! Po to, by wszelka wojna między Francją a Niemcami stała się „fizycznie niemożliwa”.
Śmiałość tego rewolucyjnego, antyrynkowego i antykonkurencyjnego pomysłu zdumiewa. To tak, jakby dziś zaproponować wspólny zarząd w dziedzinie energii. „Czemu dziś nie utworzyć Europejskiej Wspólnoty Energii, tak jak dawniej stworzono Europejską Wspólnotę Węgla i Stali? A czemu nawet nie Wspólnoty Obronnej?” – pytał przed dwoma laty Jean-Louis Bianco, dawniej sekretarz generalny Pałacu Elizejskiego. Samo pytanie zakrawało na fantazjowanie czy dziecięcą naiwność. Nikt o takich wspólnotach nie myśli. Jeśli potrzeby energetyczne całej Unii wzrosną (a ocenia się, że sam sektor energii elektrycznej wymaga co najmniej 900 mld euro inwestycji w ciągu najbliższych 20 lat!), to każdy kraj narodowy pójdzie własną drogą: jedni rozbudują jeszcze bardziej energetykę jądrową, inni postawią na odnawialne źródła energii, i tak dalej – to jasne, ale nawet do budowy sieci połączeń nikt się nie spieszy. A jak zorganizować rynek? Co to znaczy bezpieczeństwo energetyczne? Upraszczając, w Unii są dwie wizje: niemiecka i brytyjska. Niemiecka upatruje bezpieczeństwo w wieloletnich, trwałych kontraktach z jednym dostawcą. Bezpieczeństwem dla Brytyjczyków natomiast jest sam rynek, kontrakty krótkoterminowe, bardzo zróżnicowane.
Wskoczyliśmy do jadącego pociągu w ostatnim momencie.