Na reformie z 1999 r. miało zyskać państwo oraz przyszli emeryci. Na razie jej beneficjentem są tylko powszechne towarzystwa emerytalne, zarządzające funduszami zbierającymi składki pracowników. Jeśli nie naprawi się systemu, za który kiedyś chwaliła nas cała Europa, wkrótce wielu emerytów będzie się kwalifikowało do pomocy społecznej.
Już przed dziesięcioma laty, gdy reklamy zachęcały do tzw. drugiego filara (patrz ramka), wiadomo było, że są nieuczciwe i obiecują dużo za dużo. Twórcy nowego systemu ostrzegali co prawda, że dla kobiet dobiegających wtedy pięćdziesiątki wstąpienie do otwartych funduszy emerytalnych może być ryzykowne. Będą w nich zbierać kapitał zaledwie przez 10 lat, a to za krótki okres, by liczyć na zyski większe niż te same pieniądze mogą przynieść w ZUS. Dziś okazuje się, że jest jeszcze gorzej: kobiety, które przechodzą w tym roku na emeryturę, otrzymują z drugiego filara średnio 55 zł miesięcznie! Nic dziwnego, że na razie zdecydowało się na to zaledwie 49 pań, reszta skorzystała z okazji, by wrócić do ZUS, który z tej części składek wypłaca kilkanaście złotych więcej.
Otwarte fundusze emerytalne (OFE) rozczarowują nie tylko z powodu kryzysu, który spowodował, że zgromadzony w nich kapitał stopniał. Kryzys po prostu ostro pokazał słabości nowego systemu. Jedni twierdzą, że ta konstrukcja od początku była źle zaprojektowana, inni, że nigdy nie dokończono budowy.
Cień piramidy
Dlaczego w ogóle powstały prywatne towarzystwa emerytalne? Bo państwo uświadomiło sobie, że samo emerytalnego ciężaru nie udźwignie. Na początku lat 90. demografowie zaczęli bić na alarm, że tzw. repartycyjne systemy emerytalne, zwłaszcza w Europie, zaczynają przypominać piramidy finansowe. Ich istotą, opartą na solidaryzmie społecznym, jest bowiem zasada, że na świadczenia emerytów składają się osoby pracujące.