Niedługo, uroczyście, jak to jest w przypadku wszystkich naszych tragedii narodowych, obchodzić będziemy siedemdziesiątą rocznicę napaści hitlerowskich Niemiec na Rzeczpospolitą 1 września 1939 r. W tym kontekście dziwić może, że tak niepostrzeżenie przeszła nad Wisłą 95 rocznica wybuchu I wojny światowej. Owszem, ukazało się tu i ówdzie (również w „Polityce”) parę erudycyjnych artykułów, wykładających geopolityczne przyczyny jej wybuchu, przebieg działań na frontach, zaznaczających również, że oto spełniły się modlitwy Mickiewicza o „wojnę narodów”, dzięki której odrodzi się Polska jak Feniks z popiołów. I rzeczywiście powstała Polska. Tyle że Wielka Wojna nie tylko umożliwiła odzyskanie przez Polskę niepodległości, ale wpisała też w karty historii jej nieuchronną klęskę.
Antoni Gołubiew, lekceważąc wszelkie analizy historyków, statystyki, teorie imperializmu i kolonializmu, twierdził uparcie, że I wojna światowa wybuchła dlatego, że „mężczyźni się nudzili”. Bardzo to ważne i przenikliwe zdanie. Pamiętajmy, że zaczęła się ona w atmosferze powszechnego entuzjazmu. Zarówno w Niemczech, jak i we Francji, CK Cesarstwie Austro-Węgierskim, nawet w powściągliwej Anglii na ulice wylegały tłumy domagające się wojny. Czytając dzisiaj prasę owego okresu, nie możemy pojąć tego amoku. Łączyło się w nim wszystko: i hasła nacjonalistyczne, i metafizyka oczyszczenia przez krew, i niepowstrzymana żądza przygody...
Entuzjazm ów, przynajmniej na Zachodzie, trwał jeszcze w roku 1915. Francuzi i Anglicy czuli się dumnymi zwycięzcami znad Marny, Niemcy z kolei szczycili się tym, że cały front przebiega na terenie wroga. Mogą więc bezkarnie łupić Francuzów i Belgów, podczas gdy ich domy, kobiety i pola są całkowicie bezpieczne.