O prawdziwym ożywieniu gospodarki nie może być mowy, dopóki nie poprawi się sytuacja na rynku pracy. Dobre wieści z giełdy mają znaczenie trzeciorzędne. Gdy banki płacą depozytariuszom 1 proc., łatwiej skusić ludzi do kupna akcji. A jeśli firmy mają lepsze wyniki, to najczęściej bierze się to z cięć kosztów niż ze wzrostu przychodów. A tego na dłuższą metę nie da się utrzymać.
Giełdowi inwestorzy cieszyli się, że stopa bezrobocia w USA spadła z 9,5 proc. w czerwcu do 9,4 proc. w lipcu. Cóż z tego, skoro już w sierpniu wzrosła do 9,7 proc. i jest najwyższa od 26 lat. Co więcej, wskaźniki te coraz słabiej odzwierciedlają rzeczywisty obraz na rynku pracy. Statystyki bezrobocia nie uwzględniają przecież ani tych osób, które wbrew swej woli pracują w niepełnym wymiarze czasu (a jest ich o 4 mln więcej niż przed recesją), ani tych, którzy przestali szukać nowego zajęcia, więc się do bezrobotnych formalnie nie zaliczają.
Jednocześnie nie oddają one zmian w strukturze zatrudnienia, kiedy to np. zwolniony znalazł nową pracę, ale zarabia dużo mniej niż w poprzedniej. Gdy gmina traci 5 tys. stanowisk w przemyśle lotniczym, o średnich zarobkach 70 tys. dol. rocznie, a zyskuje 5,5 tys. w tanich restauracjach, motelach, pralniach czy w przedszkolach, o średnich zarobkach 20 tys. rocznie, statystyki zatrudnienia wykazują poprawę sytuacji.
Oczywiście łatwiej odpowiedzieć na pytanie, ile nowych miejsc pracy w sumie potrzeba w Ameryce, niż precyzyjnie ustalić, które sektory gospodarki są najbardziej obiecujące: dadzą zatrudnienie, dobrze zapłacą i nie są łatwo podatne na pokusy ucieczki na tańsze rynki. Takie sektory rzecz jasna istnieją, np. transport, energetyka czy usługi medyczne, ale na razie niewiele się w nich dzieje. Od początku recesji zatrudnienie poza rolnictwem spadło o ponad 6 mln.