Krystyna Lubelska: – Skąd się wziął triathlon?
Aleksandra Pogorzelska:
– Legenda powiada, że w 1978 r. na Hawajach spotkali się biegacz, rowerzysta oraz pływak i wspólnie postanowili połączyć te trzy konkurencje w jedną dziedzinę sportu. Tak powstał dystans Iron Man, który składa się z 3800 m pływania, 180 km jazdy rowerem oraz 42,195 km biegu. Postanowiłam uprawiać triathlon, kiedy obejrzałam w telewizji zawody Iron Mana odbywające się na Hawajach.
Takie zawody trwają od 8 do 16 godzin, co czyni z tej dyscypliny sport naprawdę ekstremalny. Spodobał mi się, zaimponował. Wcześniej od pięciu lat trenowałam piłkę ręczną. Triathlon wybrałam dopiero w wieku 16 lat. Nie umiałam wówczas pływać. Pływałam, jak to się mówi, po warszawsku – brzuchem po piasku. Nie miałam też do triathlonu ani specjalnego talentu, ani predyspozycji. Mam dość mocną konstrukcję fizyczną. Odziedziczyłam ją po tacie, który ćwiczył zapasy. Nie jestem więc zwiewna ani lekka, co pomaga przy bieganiu.
Przepraszam, ale czy nie mogła pani wybrać sportu, do którego miałaby pani więcej talentu? Może byłaby dziś pani mistrzynią olimpijską.
Uparłam się właśnie na triathlon, bo uległam fascynacji tym sportem. I wcale nie żałuję, przeciwnie, czerpię z tego radość. Kiedy jako nastolatka zgłosiłam się do trenera Bogusława Tołwińskiego w Elblągu, gdzie wówczas mieszkałam, on nie wyrzucił mnie za próg, tylko powiedział: pobiegasz, poćwiczysz, to się nadasz. Miał rację, choć początkowo była to dla mnie katorga. Wlokłam się za grupą. Po roku treningu nie było widać rezultatów ćwiczeń, ale po trzech latach nadeszły. Odniosłam pierwsze sukcesy. Okazało się, że można i że warto było wstawać o piątej rano na treningi, nauczyć się pływać, pokonywać kilometrowe dystanse, spływając potem.