Od początku niczego innego nie robię, tylko decyduję o ludzkim życiu” – mawiał. Faktycznie: najpierw w getcie warszawskim musiał wybierać, kogo z przyjaciół, gdy było to możliwe, wyprowadzić z Umschlagplatzu, czyli przynajmniej na jakiś czas uratować od śmierci. Jako komendant powstania w getcie odpowiadał za życie podwładnych. A potem jako lekarz wielokrotnie podejmował nowatorskie terapie w beznadziejnych, zdawałoby się, przypadkach. „Jeśli przeżywało pięciu z dziesięciu chorych, to już był sukces. Gdybyśmy nie ryzykowali, umarliby wszyscy” – tłumaczył. Zarzekał się, że nie spotkał chorego, który chciałby umrzeć: „Każdy chce jeszcze raz zobaczyć ukochaną wnuczkę albo chociaż słońce”. Nic dziwnego, że był zdecydowanym przeciwnikiem eutanazji. Jeśli nie mógł już pomóc, to starał się przeprowadzić pacjentów przez śmierć. A młodym lekarzom zalecał: „Czasem ważniejsze jest potrzymanie chorego za rękę, niż okładanie go zimnymi elektrodami medycznych urządzeń”.
Decydował o ludzkim życiu w jeszcze jeden sposób. Hanna Krall, autorka słynnej książki o Edelmanie „Zdążyć przed Panem Bogiem”, wyznała, że kiedy nie wie, jak się zachować – idzie do Edelmana. Chodzili do niego też Jacek Kuroń, Andrzej Wajda i wielu innych.
*
Nie znosił patosu. To on – jeden z dowódców powstania w getcie – zasugerował, że tak naprawdę trudno mówić o jakimkolwiek powstaniu. „Powstanie jest wtedy, kiedy się ma jakiś cel i przynajmniej nadzieję zwycięstwa. Nam chodziło o to, żeby przedłużyć nieco życie pozostałym jeszcze w getcie ludziom. Było wiadomo, że nie na zawsze. I że nie mamy szans wygrać” – uzasadniał.
Gdy ktoś używał wielkich słów, przywoływał do porządku. „To wzdychy” – rzucał.