Zbliża się w UE moment odpowiedzi na dawno postawione przez Henry’ego Kissingera (dość kpiące) pytanie: „Jaki Europa ma numer telefonu?”. Jeśli – ostatnie już w Unii – Czechy ratyfikują traktat lizboński, Unia do końca grudnia powinna powołać dwie osoby na stanowiska z takim telefonem. Chodzi o prezydenta Rady (na dwuipółroczną odnawialną kadencję) i wysokiego przedstawiciela do spraw polityki zagranicznej (równocześnie wiceprzewodniczącego Komisji), który będzie dysponował aż 8 mld euro na zbudowanie europejskiej służby dyplomatycznej.
Na giełdzie kandydatów krąży wiele nazwisk, w tym 6 najpoważniejszych: b. premier Wielkiej Brytanii Tony Blair, były minister spraw zagranicznych Niemiec Joschka Fischer, b. premier Hiszpanii Felipe Gonzales, Szwecji Carl Bildt, Holandii Jan Peter Balkanende i Luksemburga Jean-Claude Juncker. Zwykle w Unii dochodzi do sporów między zwolennikami kandydatów z krajów dużych i krajów mniejszych. Powołanie kandydata z dużego kraju ma zalety i wady. Zaleta przejawiła się na przykład w mediacji prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego podczas interwencji rosyjskiej w Gruzji w ub. r. Można podejrzewać, że przewodniczący Rady z kraju mniejszego nie odegrałby wtedy żadnej roli. Wada polega na tym, iż nominacja dużego wzmaga skargi, iż kraje małe i średnie nie mają w Unii głosu.