Polska, jako jedyny kraj UE, ma prawny zakaz przekroczenia poziomu 60 proc. w relacji długu publicznego do PKB. Pojawił się on w konstytucji przyjętej w 1997 r. na wyraźne życzenie ekonomistów. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że zadłużać się ponad miarę nie należy. Boleśnie przekonują się teraz o tym zarówno dziesiątki milionów rodzin na świecie, które zaciągnęły nadmierne kredyty hipoteczne, jak całe narody, których gospodarka idzie w rozsypkę z powodu lekkomyślnego zadłużenia (np. Łotysze). Oczywiście nie oznacza to, że każde zaciągnięcie kredytu jest zbrodnią. Ktoś ma oszczędności, których nie musi obecnie wydać, i jest gotów je pożyczyć. Ktoś inny ma potrzeby, których nie może zaspokoić z bieżących dochodów, i jest gotów w przyszłości oddać kredyt wraz z odsetkami. Warunkiem rozsądnego zaciągnięcia kredytu jest tylko realistyczna ocena, czy przyszłe dochody rzeczywiście pozwolą nam bez kłopotów dług spłacić.
Mechanizm nadmiernego zadłużenia jest dla nas wszystkich całkowicie jasny na poziomie gospodarstwa domowego. Nie mamy wątpliwości, że gdzieś istnieje granica bezpieczeństwa, poza którą odpowiedzialny człowiek zadłużać się już nie może. Ciekawe, że ta sama intuicja często zawodzi, gdy myślimy na poziomie państwa. Deficyt budżetowy (a więc dziura w finansach państwa, którą trzeba zapchać pożyczając pieniądze od inwestorów i zwiększając dług publiczny) wydaje nam się pojęciem abstrakcyjnym, raczej kartą przetargową w kłótniach polityków, niż rzeczywistym zagrożeniem. A przecież z długiem publicznym jest podobnie jak z domowym. Rząd zaciąga go w naszym imieniu obiecując spłatę wraz z odsetkami z przyszłych wpływów podatkowych. Wpływy te zależą od naszych dochodów, które po zsumowaniu dają produkt krajowy brutto (PKB). Jeśli więc nie chcemy, by nasze państwo zbankrutowało i odmówiło spłaty swoich zobowiązań, musimy uważać, by relacja długu do dochodu (dla całego narodu długu do PKB) nie przekroczyła granic bezpieczeństwa.