W powieści Janusza Andermana „Cały czas”, na kanwie której powstał scenariusz, zakończenie było inne. Pisarz nie miał najmniejszego zamiaru oszczędzać bohatera, dlatego zamknął jego życiorys mocną kropką. I należy wątpić, czy czytelnik mógłby mieć pretensję do autora o takie potraktowanie stworzonej przez niego postaci. Powieściowy Kamil, student polonistyki, jest bowiem postacią wyjątkowo niesympatyczną. To konformista, wykorzystujący każdą okazję, by zbliżyć się do zamierzonego celu, którym jest kariera literacka. A właściwie splendor, jaki wiąże się z tą profesją. Jak starzy ludzie pamiętają, w latach 70. ubiegłego wieku – kiedy zaczyna się akcja – literaci, i w ogóle artyści różnej proweniencji, cieszyli się u nas wyjątkowym wprost poważaniem. Dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale tak było.
O tym, jak bujnie kwitło wówczas życie literackie, można sobie poczytać w książkach wspomnieniowych, ale też w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Do tej samej stołówki literatów przy Krakowskim Przedmieściu zaglądali najwięksi pisarze tamtych czasów, niezmiennie dobrze zapowiadający się nieudacznicy korzystający z ministerialnych stypendiów, ale też zwyczajni donosiciele. Ci ostatni mieli znacznie więcej roboty w drugiej połowie dekady, kiedy zaczęła się tworzyć opozycja, a wkrótce też drugi obieg wydawniczy. W takich realiach Anderman umieszcza swego Kamila, który stosuje w życiu strategię pasożyta. Wykorzystuje cynicznie kobiety, okłamuje najbliższych, kradnie powieść, którą wyda pod swoim nazwiskiem, i nie ma w związku z tym żadnych skrupułów. Kiedy jednak sytuacja polityczna się zmienia, podpisuje protest przeciw cenzurze i tym samym staje się opozycjonistą. Bez żadnych heroicznych gestów. Po prostu nie mógł nie podpisać, kiedy inni liczący się w środowisku podpisywali.