Olga, magister iberystyki po Uniwersytecie Warszawskim, od połowy studiów pracuje jako lektorka w szkołach językowych. Teraz, po obronie pracy, wolałaby jednak znaleźć stałe, pewniejsze zatrudnienie. W kwietniu była na targach pracy na uczelni. Przedstawiciele firm nie byli zbyt skłonni do porad. – Rozdawali ulotki i mówili: jak pani chce, proszę aplikować – opowiada. Z kilku zorganizowanych na UW szkoleń dowiedziała się, że pracodawców najbardziej interesują absolwenci kierunków technicznych. Wybrała się do Inspekcji Pracy na konsultację, w jakim kierunku mogłaby się przekwalifikować i czy korzystniejsze jest dla niej zatrudnienie na umowę o dzieło, umowę o pracę czy działalność gospodarcza. Odesłano ją do Urzędu Pracy, gdzie powiedziano jej, że z takimi sprawami to do Inspekcji. Po naleganiach dotarła do doradcy zawodowego. Usłyszała: Oczekuje pani, że powiem, że ktoś, kto lubi niebieskie skarpetki, ma być księgowym, a kto woli zielone, piarowcem? Testów doradczyni nie mogła zrobić, bo Olga nie jest formalnie bezrobotna.
Przez pięć lat studiów raz usłyszała sugestię dotyczącą pracy. Prowadzący zajęcia poradził, by nastawiać się na hiszpańskie firmy deweloperskie, które rozkręcają się w Polsce. Ale ta podpowiedź się zdezaktualizowała. Na wydziale Olgi raz też zawisło ogłoszenie, że ktoś potrzebuje księgowego z hiszpańskim. Poza tym szukano wyłącznie lekcji języka.
Judycie z licencjatem z informacji naukowej na UMCS wykładowca powiedział, że będzie mogła iść na uzupełniające studia magisterskie z administracji. Wprowadził ją w błąd – nie mogła. Teraz robi magisterium na UJ – z informacji naukowej – i aspiruje do stanowiska kelnerki. Do pracy w jej zawodzie bez doświadczenia nie biorą. Judyta, tak jak Olga, rozsyła dziesiątki e-maili z CV.