Rok temu zapowiadano, że kryzys zatrzyma, a może nawet cofnie globalizację. Nic takiego nie nastąpiło, a najważniejszym trendem mijającego roku była globalizacja polityki. Świat wreszcie ze sobą rozmawia – już nie tylko o bezpieczeństwie (rozbrojenie Iranu), ale także o gospodarce (reforma systemu finansowego) i klimacie (redukcja emisji). To dobrze. Problem w tym, że niewiele z tego dialogu wynika. Od Rady Bezpieczeństwa, poprzez G20, aż po Kopenhagę widać tę samą niemoc – świadomość globalnych problemów nie przekłada się na skuteczność globalnej polityki. Dlaczego?
Po odpowiedź wystarczy zajrzeć do Unii Europejskiej, pierwszego laboratorium polityki ponadnarodowej. Z mozołem przyjęliśmy w tym roku traktat z Lizbony, utworzyliśmy nowe urzędy, ale Europa nie stała się przez to silniejsza. Politykę unijną dławi konflikt interesów narodowych – niby wszyscy chcą silnej Europy, ale każdy rząd patrzy, czy jego kraj przypadkiem na tym nie straci, i co chwila szarpie za hamulec. W rezultacie wygrywa logika najniższego wspólnego mianownika, minimalnych kompromisów, niedających pola do skutecznej polityki. Tę samą nacjonalizację interesów widać w skali globu.
Europa wypisała się z globalnej polityki na własne życzenie, ale nie wskórałaby wiele więcej, będąc dziś federacją z silnym prezydentem na czele. Tutaj wymowny jest przykład Ameryki – odbudowała swoją wiarygodność, ale świat jest dziś znacznie mniej zainteresowany jej przywództwem, niż spodziewał się tego rok temu Barack Obama, a Chiny promują bardziej kolegialny model rządów światowych. To skutek przesuwania się globalnego środka ciężkości z Zachodu na Wschód i z Północy na Południe.
Rok 2009 potwierdził, że jedyną stałą cechą współczesnego świata jest jego niestabilność.