Archiwum Polityki

O co w sumie chodzi?

Jak wyciągnięty z mroków dziejów i japońskich legend sport, osadzony w rytuałach religijnych, harmonizuje z nowoczesnym krajem?

W Nagoi na jeden z sześciu turniejów cesarskich od rana wzywają bębny z wysokich wież z cedrowych pali przystrojonych proporcami, jak z filmów Kurosawy. Nie trzeba zresztą specjalnie nikogo zachęcać. Sumo jest sportem narodowym Japonii, dopiero niedawno wypartym z pierwszego miejsca przez baseball i piłkę nożną. Ale pozostaje w kraju sportem naprawdę własnym, bo relacje o jego początkach pochodzą – na piśmie – sprzed 1,5 tys. lat. Zapaśnicy to mężczyźni z masą, jednak nie tłuszcz ją wypełnia, ale solidne mięśnie. Chodzi z reguły o co najmniej 140 kg wagi żywej. Żywej w najlepszym sensie tego słowa, żywa energia znaczy tu więcej niż masa.

Jeśli sport jest popularny, to oczywiście mowa o liczbie widzów – inne sporty walki mają dużo liczniejsze kadry samych sportowców. Sumo to nieliczni wybrani, około ośmiuset mężczyzn w 130-milionowej Japonii, trenujących w prywatnych grupach skupionych wokół mistrzów, gdzie obowiązuje ciężka praca i klasztorna dyscyplina. Nieliczni, czyli elita, a najlepszy z tej elity, czyli zwycięzca wszystkich turniejów, yokozuna, wielki mistrz, to już pierwsza osoba po cesarzu. Yokozuna panuje w królestwie masowej wyobraźni co najmniej od początków transmisji telewizyjnych – wszystkie sześć dorocznych turniejów cesarskich, poza wielotysięczną widownią na stadionie, mają wielomilionową widownię telewizyjną. Nic więc dziwnego, że w 1994 r. yokozuna Takanohana mógł zerwać zaręczyny z idolką japońskiej młodzieży, aktorką Rie Miyazawa, pierwszą kobietą, która w cesarstwie pozowała nago, i ożenić się z najpopularniejszą prezenterką telewizyjną kraju.

Można więc przypuszczać, że mastodont pobudza też wyobraźnię erotyczną w kraju ludzi, co tu mówić, drobniejszych.

Polityka 51.2009 (2736) z dnia 19.12.2009; Świat; s. 135
Reklama