Lis w koronie. Tomasz Lis znów wygrał branżowy plebiscyt na dziennikarza roku. (Moje gratulacje!). Tym razem środowisko nie wybrało żadnego ludożercy, mimo że kanibalizm jest w mediach i w środowisku rozpowszechniony. Tabloidy pożarły Krzysztofa Piesiewicza z rozkoszą. „Dziennikarstwo” typu: „Muszem zadać to pytanie: Poseł X mówi, że jest pan kanaliom. Co pan na to?”, na szczęście nie znalazło uznania.
Moją radość budzi przyznana przez jury nagroda za publicystykę. Otrzymał ją prof. Jan Hartman za artykuł „Chciałbym być sobą” („Tygodnik Powszechny”). To mój faworyt.
Z publicystyką J.H. zetknąłem się w nowym piśmie liberałów „Liberte!”. Trafiłem tam na jego esej „Mój dziwny kraj i jego dziwna religia”. Na długo przed wyrokiem Trybunału Praw Człowieka w sprawie krzyży w szkołach publicznych, Hartman budził sumienia z powodu klerykalizacji i państwa wyznaniowego. To, o czym dziś jest głośno, sygnalizował już wtedy: krzyże w Sejmie, katolickie kaplice w pałacach władzy, uprzywilejowanie lekcji religii w szkole (podczas których naucza się o cudach), hojne obdarzanie Kościoła gruntami i budynkami, wszechobecność duchowieństwa („nigdy nie uczestniczyłem w programie telewizyjnym, w którym nie byłoby księdza”), państwowy system indoktrynacji religijnej za państwowe pieniądze, wyłączenie Kościoła i duchowieństwa spod polskiej jurysdykcji i kontroli izb skarbowych oraz NIK. Wszystko to niby wiadomo, ale zebrane razem – robi wrażenie.
Państwo wyznaniowe nie jest jednak obsesją Hartmana, żaden z niego wojujący ateista. Zaczynał jako konserwatysta. W eseju „Dlaczego przestałem być konserwatystą?”, opisuje, jak porzucił „zaklęty krąg konserwatywnego zadufania w sobie”.