Ale ludzie mają prawo się czepiać. W końcu jazda figurowa na łyżwach to jej zawód, wykonuje go od kilkunastu lat. Igrzyska olimpijskie to nie mistrzostwa powiatu, jak coś nie pójdzie, echo klęski nie cichnie. A jej nie poszło, i to bardzo.
Łyżwiarka na równi pochyłej
W programie obowiązkowym w Vancouver nie wykonała żadnego z zaplanowanych skoków. Zamiast trzech obrotów, były dwa, zamiast dwóch – jeden. Oceny były jak wyrok. Nie wyprzedziła żadnej rywalki, czyli, mówiąc dosadniej: była ostatnia. Gdy skończyła program, kibice bili brawo. Niedzielni, pomyślała, doceniają, że ani razu się nie wywróciła. Trener Iwona Mydlarz-Chruścińska uważa, że to właśnie strach przed upadkiem okazał się złym doradcą i Anka nie skakała zgodnie z planem, tylko asekuracyjnie, byle wylądować. – Wstydziłam się, jak nigdy w karierze trenera. Przecież to ja ją przygotowywałam – nie ukrywa. Jurkiewicz też nie szuka argumentów na swoje usprawiedliwienie. – Najbardziej boli mnie to, że odpuściłam. Wolałabym trzy razy leżeć, ale przynajmniej kręcić skoki do końca – mówi.
Teraz, po szkodzie, wszyscy są mądrzy i powtarzają, że trzeba było nie pchać się na igrzyska. Bo Jurkiewicz nie była w formie. Rok temu na mistrzostwach świata w Los Angeles zajęła 19 miejsce, najlepsze w karierze. Przy okazji wywalczyła prawo startu na igrzyskach.