Była silna: to nie jest łatwo dorośleć bez matki i ojca (matka w Paryżu, ojciec w Szwajcarii), ukończyć szkołę baletową w Łodzi, przenieść się do Warszawy i tam zaczynać jako girlsa, „piplaja”, jak wtedy mówiono, z gażą 60 zł: po opłaceniu czynszu za wynajmowaną klitkę zostawało 30 zł na przeżycie miesiąca. Robienie sweterków na drutach, statystowanie, lekcje tańca dla pańć z towarzystwa – Stefania Grodzieńska ani przez chwilę nie wątpiła, że wygra z losem, znajdzie dla siebie miejsce w świecie teatrzyków i kabaretów.
– Jego by Boczkowski nie zaangażował – komentowała jeszcze niedawno popisy jakiejś biesiadnej gwiazdy.
Estradowy numer był dla niej dramaturgicznym aforyzmem, a nie błazenadą i wygłupem. Tego nauczył ją Fryderyk Jarosy – sławny konferansjer, reżyser i założyciel coraz to nowych scen i scenek. Jarosy poznał się na talencie piplai. „Szarpio afrikanskie” – mówił o niej. A tak ją zapowiedział w programie „Słońce w Cyruliku”:
– Zobaczycie pewną młodą osobę. Od was zależy, czy za parę minut opuści tę scenę najszczęśliwsza czy najnieszczęśliwsza dziewczyna w Warszawie.
Po takiej rekomendacji sukces był gwarantowany. Stefania tańczyła rumbę na stole z tylko jedną nogą, śpiewała, prowadziła konferansjerkę razem z Jarosym, no i zadebiutowała jako kabaretowa tekściara.